W tym miejscu miał się ukazać kolejny tekst z cyklu „Loże rebelianckich szyderców”. Miał… Ale nie wyobrażam sobie, bym nie mógł oddać hołdu tragicznie zmarłemu Kobe Bryantowi. Dzisiejszy tekst będzie moim osobistym pożegnaniem z jednym z dziecięcych idoli. RIP Black Mamba.
Loża rebelianckich szyderców #2
Znów mamy poniedziałek. To, co łączy wszystkich ludzi na świecie to nienawiść do tego dnia. No, chyba że gramy akurat w Heroes of Might & Magic. Tylko tam pierwszy dzień tygodnia sprawiał radość. Żeby ulżyć wszystkim w bólu, porozmawiajmy o futbolu. To temat, który bywa najlepszym balsamem na nie zabliźnione rany. Zapraszam na krótkie podsumowanie piłkarskiego tygodnia z Lożą rebelianckich szyderców.
Hakeem Olajuwon, Stephon Marbury i ich misja. Czyli buty dla ubogich dzieciaków.
Kilka dni temu opublikowałem drugi artykuł z cyklu #LigaChuliganów. Główna postać dzisiejszego tekstu aspirowałaby raczej do miana gentlemana. Hakeem Olajuwon był jednym z najlepszych koszykarzy lat 90. Jego Houston Rockets w pełni wykorzystali lukę pomiędzy panowaniem dwóch dynastii Chicago Bulls w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku. Olajuwon i jego „Rakiety” sięgnęły po mistrzowskie pierścienie w latach 1994-95. Lider drużyny z Teksasu podbijał serca fanów nie tylko swoją wspaniałą grą. Cechował się również wielkim serduchem, co udowadniał wielokrotnie poza parkietami NBA. Dziś opowiem wam o jednej z jego dobroczynnych akcji. Zapraszam do lektury!
Czytaj dalej „Hakeem Olajuwon, Stephon Marbury i ich misja. Czyli buty dla ubogich dzieciaków.”
Biblioteczka futbolowej rebelii: R. Enke, R. Reng „Robert Enke. Życie wypuszczone z rąk.”
Podobno 60% Polaków nie czyta. W ogóle. Żadnej książki przez cały rok. Wielu nie widzi w tym problemu i zaczyna śmieszkować z tego w social mediach, a wręcz naigrawać się z regularnego czytania. Cóż, być może to znak czasów. Może wkrótce zamiast #52bookchallange, będziemy mieli hashtagi typu „#1000filmikówzkotamikonsumującymimakarnonajutubiechallange”. W szkołach zamiast lektur będą omawiane filmiki Lorda Kruszwila (tfu!), a wzorem emancypacji będzie Godlewska z Martą Linkiewicz (tfu! tfu!). Na szczęście takich czasów jeszcze nie dożyliśmy, a zanim one nastąpią, jest nadzieję, że będziemy gryźć piach. Na razie chciałbym nadal kontynuować moje wpisy dotyczące lektur, po które warto sięgnąć i posilić umysł czymś bardziej wartościowym niż konferencja Fame MMA 3.
Biblioteczka Futbolowej Rebelii: R. Kałużny, M. Karoń „Radosław Kałużny. Powrót Taty.”
W 2016 roku, piłkarskim środowiskiem w Polsce, wstrząsnęła pewna fotka. Przedstawiała ona pewnego jegomościa, w kamizelce odblaskowej. Stał on sobie spokojnie, oparty o ścianę. Z pozoru nic ciekawego. Zainteresować mógł nas jednak fakt, że osobą znajdującą się na zdjęciu, był Radosław Kałużny. Największą sensację wzbudzało miejsce, w którym to zdjęcie wykonano. Były to magazyny firmy kurierskiej DHL w angielskim Nuneaton. Na wszystkich sportowych portalach ukazały się jednakowe nagłówki: „Była gwiazda reprezentacji Polski pracuje jako magazynier.” Kibice i dziennikarze zaczęli dociekać: „Jak to się stało, że Kałużny roztrwonił swój majątek zarobiony na grze w piłkę?”. Spekulacjom nie było końca. Kałużny długo wzbraniał się przed pytaniami opinii publicznej i izolował się od mediów. W końcu stało się jednak to, co wydawało się być nieuniknione. Popularny „Tata” postanowił wydać książkę.
Biblioteczka Futbolowej Rebelii: S. Kuper, S. Szymański: „Futbonomia”
Polski rynek książek sportowych składa się w 2/3 z biografii (nie znam dokładnych danych, strzelam). Dlatego każda pozycja, nie będąca historią znanego sportowca, tudzież nie opisująca historii jakiegoś klubu/reprezentacji, jest miłą odmianą. Z wielką ciekawością sięgnąłem więc po dzieło Stefana Szymańskiego i Simona Kupera. Miało ono stanowić książkową wersję filmu „Moneyball”, tylko lepszą, bo traktującą o ukochanej piłce nożnej, a nie o jakimś egzotycznym basseballu. Miało być wypełnione mnóstwem odkrywczych tez i ciekawostek. Czy faktycznie tak było? No niekoniecznie.
Czytaj dalej „Biblioteczka Futbolowej Rebelii: S. Kuper, S. Szymański: „Futbonomia””
Pasja z podwórek – fundament silnej piłki.
Narodowy model gry, wzorce szkoleniowe wprost z Holandii/Chorwacji/Belgii, nowoczesne systemy szkolenia, akademie piłkarskie z prawdziwego zdarzenia, boiska pod balonem, odpowiednia dieta, praca z psychologiem bla, bla, bla, bla, bla… Często słyszymy dyskusje o złotym środku, który ma uzdrowić rodzimy futbol. Piłkarscy eksperci prześcigają się w pomysłach, które powinniśmy zastosować, by poziom naszej ligi wzrósł chociaż odrobinę. Jak śpiewały Elektryczne Gitary: „Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak jak jest”. Chcecie wiedzieć co moim zdaniem, powinno być źródłem silnej piłki na poziomie seniorskim? Dzieciaki grające na podwórku pod blokiem. Profesjonalizacja, każdego aspektu szkolenia młodego piłkarza jest ważna. Żeby wyszkolić dobrego zawodnika potrzebny jest odpowiedni sztab ludzi, którzy znają się na rzeczy. Potrzebne są te wszystkie wizje, uczenie młodego najdrobniejszych elementów jak: dieta, odpowiednie prowadzenie się itp. Moim skromnym zdaniem potrzebne jest jednak coś jeszcze. Silny korzeń, który nie pozwoli, by całe drzewo przewróciło się przy pierwszej lepszej wichurze. Pasja powinna pochodzić z podwórek. Podstawą sukcesu, jest zaszczepienie mody na futbol na ulicach. Młodzi powinni ją kopać dla przyjemności na podwórku, rywalizować w turniejach „dzikich drużyn”. Skoro piłka nożna to wg. wielu osób nasza dyscyplina narodowa, powinniśmy postarać się, by każdy od maleńkiego miał zaszczepiony pierwiastek futbolu. Żeby kształtować piłkarza, powinniśmy najpierw stworzyć odpowiedni narybek, by mieć z czego łowić. Żeby mieć z czego łowić, to powinniśmy promować piłkę tak, by dzieciak zamiast pada i konsoli oraz idiotycznych filmików na YT wybrał boisko. Czym skorupka za młodu nasiąknie…
Dzienniczek Kanoniera (4)
5 kolejek Premier League za nami. Po dwóch porażkach Arsenal – mam nadzieję – wskoczył w końcu na właściwe tory i zaliczył trzecie zwycięstwo z rzędu w tym drugie na wyjeździe. W przeciągu dwóch tygodni ekipa Emery’ego wygrała więcej ligowych wyjazdów niż przez resztę roku kalendarzowego. Ale żeby nie było tak różowo, to powiedzmy sobie szczerze – pierwsza połowa spotkania z Newcastle była drogą przez mękę.
Mecz z drużyną Rafy Beniteza miał dwie odsłony. „Kanonierzy” przypominali w tym meczu Dr. Jekylla i Mr. Hyde’a. Pierwsza połowa była tym, do czego już w wielu spotkaniach ligowych przyzwyczaiły nas „Armatki”. Męczeniem buły, brakiem wizji gry, brakiem polotu i finezji. Nasi piłkarze kompletnie nie mieli pomysłu jak zagrozić dobrze zorganizowanemu przeciwnikowi. Newcastle przejawiało o wiele większą chęć do gry. Nie starczało im jednak umiejętności by poważniej zagrozić Petrowi Cechowi. Cechowi, który po raz kolejny popełniał błędy, gdy był zmuszony grać nogami. Nasz bramkarz momentami sam stanowi dla siebie największe zagrożenie. Zauważyli to już nawet kibice naszych rywali. Na St. James Park, każdy moment, gdy Czech miał piłkę przy nodze po podaniu od kolegi kończył się żywiołową reakcją publiki, która chciała zdeprymować golkipera. Na szczęście jak do tej pory opatrzność czuwa nad Petrem i suma summarum, żaden z jego „baboli” nie miał większych konsekwencji.
Właściwie o pierwszej połowie możemy jedynie powiedzieć, że się odbyła. Realizatorom, którzy musieli utworzyć skrót z tego wydarzenia można tylko współczuć. Znalezienie fragmetów, które zaciekawiłyby widza musiało być nie lada wyzwaniem.
Nie wierzę w to, że Unai Emery zafundował swoim graczon „suszarę” w przerwie meczu. Jakoś nie pasuje mi to do tego menadżer. Fakt jest jednak taki, że gra Arsenalu w drugiej połowie kompletnie się zmieniła. Być może padło w szatni legendarne „kilka męskich słów” a być może źle oceniam Hiszpana i ten odbył ze swoimi piłkarzami pogadankę a’la Alex Ferguson? Ciężko powiedzieć. Dodam tylko tyle, że druga odsłona meczu z Newcastle to było to, co chciałbym oglądać w wykonaniu „Kanonierów” zawsze. Może nie były to jakieś wielkie, techniczne fajerwerki. Nie była to brazyliana, futbol totalny czy tiki-taka. Była to rozsądna gra i pełna kontrola nad słabszym przeciwnikiem. Tak powinien wyglądać każdy mecz „Kanonierów” w meczach z drużynami z dolnych rejonów tabeli.
Wystarczyły niespełna cztery minuty i Granit Xhaka pokazał to, za co fani Arsenalu kochają go najbardziej. Atomowe uderzenie z rzutu wolnego. Dubravka kompletnie bez szans. Z pewnością szybko zdobyty gol pozwolił na spokojniejszą grę. No ale chyba tego powinniśmy oczekiwać w takich meczach? Dążenia do jak najszybszego objęcia prowadzenia a potem już staramy się kontrolować przebieg gry. Zdaję sobie sprawę, że łatwo się mówi ale na St. James Park wyszło to znakomicie w drugiej połowie. Newcastle musiało się odkryć i po kilku minutach otrzymało kolejnego „sztycha”. Rozochocony Xhaka wjechał w boczny sektor rywala, posłał mocną, płaską piłkę w pole karne, Lacazette został zblokowany ale piłka wpadła pod nogi Oezila. Niemiec niczy John Higgins lub Ronnie O’Sulivan, spokojnie uderzył piłkę, która wyminęła obronę gospodarzy, meandrując niczym snookerowa bila przed wpadnięciem do łuzy. Strzał nie był silny ale diabelnie precyzyjny choć nie wiem czy Martin Dubravka nie mógł zrobić więcej przy tym strzale. Słowak był jednak zasłonięty przez własnych obrońców, którzy prawdopodobnie ograniczali mu widoczność. Od początku drugiej połowy mogliśmy też oglądać na boisku Lucasa Torreirę, który po raz kolejny zmienił Matteo Guendouziego. Czy cierpliwość Emery’ego do młodego Francuza w końcu się skończyła? Czy w następnej kolejce od początku meczu ujrzymy właśnie reprezentanta Urugwaju? Osobiście bardzo bym sobie tego życzył. Arsenal grał spokojnie. Od czasu do czasu tworzył sobie dobre okazje jak ta gdy Aubameyang strzelił obok słupka. Gabończyk znowu nie zachwycił, za to po raz kolejny o wiele większą chęć do gry przejawiał Lacazette. To on wymanewrował obrońców i wyłożył Aubie piłkę. Tamta akcja powinna zakończyć się golem. Czy możliwe jest odwrócenie scenariusza z pierwszych kolejek? Auba powędruje na ławkę a Laca pozostanie w podstawie? Wątpliwa sprawa. Ten duet potrafi dać coś ekstra od siebie i trzymanie ich na boisku powinno często owocować stwarzaniem sobie dogodnych sytuacji. Szczególnie, że coraz częście zdarzają się fragmenty, gdy widać pomiędzy nimi ewidentną chemię. Żeby nie było tak różowo to w doliczonym czasie gry straciliśmy gola na 1-2. Ciaran Clark wykorzystał dobrą centrę Federico Fernandeza i głową skierował futbolówkę do bramki. Znów wiele możemy zarzucić naszym obrońcom. Nacho nie zablokował centry, Mustafi był zbyt daleko od Clarka i źle obliczył tor lotu piłki a Bellerin dopiero wracał za akcją. Nie winił bym jedynie Sokratisa, który zresztą był chyba naszym najsolidniejszym defensorem w tym meczu. A na pewno solidniejszym z duetu stoperów. Shkodran już w pierwszej połowie zaliczył „obcinki”, które na nasze szczęście nie zostały wykorzystane przez rywala. Z silniejszymi zespołami takie błędy nie przejdą.
Cieszy wygrana. Cieszy solidna druga połowa. Oby był to zalążek początku dobrej gry i ta druga część meczu wyznaczała trend za którym podąży nasz zespół. Cieszą trzy wygrane z rzędu ale nie możemy zapominać, że te zwycięstwa to wiktorie nad 16., 17. i 19. zespołem w tabeli Premier League. Wiadomo, stare porzekadło mówi, że: „Mistrzostwo zapewnia się zwycięstwami w meczach z dołem tabeli a nie z top six.” W naszym wypadku o mistrzostwie nie ma mowy ale żeby zająć satysfakcjonujące nas miejsce, to takie zwycięstwa też trzeba zaliczać. Czas na domowy mecz z Evertonem. „The Toffees” niezbyt udanie zaczęli kampanię ligową. Zaledwie jedna wygrana, trzy remisy a wczoraj porażka z West Hamem u siebie. Cel może być tylko jeden. Zwycięstwo w niedzielę.
Zapraszam na moje Social Media:
Dzienniczek Kanoniera (2)
Tydzień temu napisałem, że wygrana z West Ham przed własną publicznością jest dla Arsenalu absolutnym musem. Trzy punkty faktycznie pozostały w północnym Londynie ale czy poza tym, że „Kanonierzy” odnieśli pierwszą wygraną w sezonie może cieszyć coś jeszcze? Moim zdaniem niewiele.
„Młoty” to dla „Armatek” bardzo wygodny rywal. Tak przynajmniej podpowiadały przedmeczowe statystyki. Wystarczy powiedzieć, że w przeciagu ostatniej dekady ulegliśmy im tylko raz ( 9.08.2015r., 0-2). Jako nikogo nie interesującą ciekawostkę dodam tylko, że podobnie było zawsze gdy grałem w Football Managera. Każdy mecz przeciwko West Ham oznaczał łatwe trzy punkty :). Po dającym nadzieję na lepszą przyszłość spotkaniu na Stamford Bridge przed tygodniem, szykowałem się na mecz w którym absolutnie zdominujemy podopiecznych Manuela Pellegriniego. Może nie aż tak jak w pierwszej kolejce uczynił to Liverpool ale sądziłem, że gra będzie się toczyć głównie pod bramką Łukasza Fabiańskiego. W ogóle muszę dodać, że West Ham darzę od zawsze dużym szacunkiem. Obecnie dlatego, że w jego kadrze znajdują się byli „Kanonierzy” w postaci wspomnianego „Fabiana”, Jacka Wilshere’a i Lucasa Pereza. Szczególnie naszego bramkarza darzę olbrzymią sympatią za to jakim jest człowiekiem. Odejście Jacka też było smutne bo to fajny chłopak, ale jako piłkarz bardzo szklany i pewnego poziomu już pewnie nie przeskoczy a w drużynie Emery’ego pełnił by raczej funkcję wartościowego zmiennika. Jego ambicje sięgają pewnie wyżej i wolał grać w zespole w którym będzie pełnił rolę jednego z liderów. Perez, uważam zaś, że nie dostał odpowiedniej szansy w naszym klubie i został potraktowany trochę nie w porządku. Ich obecność w kadrze naszego rywala to nie jedyny powód za który cenię West Ham. Przez wiele lat ciągnęła się za tym zespołem łatka klubu utożsamianego ze światem stadionowych chuliganów. To skojarzenie było chyba nawet silniejsze niż te futbolowe. „Młoty” na przestrzeni swojej ponad 120 letniej historii nie odnosiły znaczących sukcesów. Ot, trzy Puchary Anglii. W lidze najwyżej uplasowali się na trzeciej pozycji. A mówimy o czasach sprzed ponad trzech dekad. W klubie grali też trzej Mistrzowie Świata z 1966 roku. Sir Bobby Moore, Martin Peters i Geoff Hurst (bohater finału). Ich pomnik można było podziwiać przed Upton Park. Wychowankiem West Hamu jest Frank Lampard. Nie można powiedzieć, że bordowo-niebieskiej koszulki nie przywdziewali wielcy gracze. Ja zawsze będę miał najbardziej w pamięci Paolo Di Canio. Po prostu lubię kontrowersyjnych graczy. Ok, wracając do sedna. Mimo tego, że West Ham może pochwalić się wielkimi postaciami, które przewinęły się przez ich drużynę to jednak w wielu miejscach na świecie ta nazwa przywodziła na myśl skojarzenie ze światem stadionowej łobuzerki. Ten stereotyp na pewno był wzmacniany przez kinematografię. W 2005 roku ukazał się w końcu film „Green Street Hooligans”, którego fabuła kręciła się wokół grupy kolegów, którzy spędzali czas na piciu piwa, oglądaniu meczów West Hamu i obijaniu facjat kibicom wrogich drużyn. Hollywoodzka produkcja nijak się miała do prawdziwego świata stadionowej (chociaż bardziej ulicznej) przemocy ale z pewnością przyczyniła się do popularyzacji szeroko pojmowanej kultury kibicowskiej na Wyspach (razem z jej modą, muzyką itp.). Jeśli ktoś jednak wolałby poczytać o czymś bardziej zbliżonym do realiów świata chuliganów to polecam sięgnąć po książki Cass’a Pennat’a. Człowieka, który swego czasu był przywódcą chuligańskiej ekipy West Ham a dziś z ręką na sercu można powiedziec, że jest brytyjskim celebrytą nie ustępującym swoją sławą wielu piłkarzom West Hamu. W Polsce również było dostępnych kilka pozycji czytelniczych stworzonych przez owego jegomościa. Ok, bo mocno odpłynąłem od brzegu. Wystarczyło napisać, że West Ham mieni mi się klubem, który wywarł mocny wpływa na angielską scenę kibicowską i całą jej otoczkę oraz kulturę nazywaną często w naszym kraju „Casual”. Jest dla mnie pewnego rodzaju symbolem.
Wróćmy do tego co miało miejsce w sobotę. Jak już mówiłem, spodziewałem się, że podopieczni Emery’ego przejmą stery od samego początku spotkania. Niestety, nic bardziej mylnego. Nie założyliśmy „Młotom” hokejowego zamka. Nie było fajerwerków, akcje się nie chciały zazębiać. Spotkanie miało dość wyrównany przebieg. Niestety znów daliśmy sobie strzelić bramkę jako pierwsi. Uczynił to Arnautović, który zdecydowanie najlepiej radził sobie w tym meczu jeśli chodzi o graczy ofensywnych naszego przeciwnika. Rozrywanie naszych zasieków obronnych nie sprawiało mu większych trudności. Nadal linia defensywna nie działa jak należy. Piłkarze bordowo-niebieskich często w dość prosty sposób mijali naszych obrońców prostym podaniem gdy ci spóźniali się z interwencją i momentem wyjścia do przeciwnika. Sokratisowi i Mustafiemu daleko na razie do legend pokroju Adamsa, Campbella czy choćby Kolo Toure za najlepszych lat. Boki defensywy zdecydowanie lepiej czują się w momencie gdy mogą podłączyć się do akcji ofensywnych aniżeli wtedy gdy mają bronić. Szczególnie podobał mi się Bellerin, który zaliczył dwie asysty i do przodu grał naprawdę dobrze, wjeżdżając w boczne sektory i wykładając piłkę napastnikom. Nie zapominajmy jednak, że podstawowym celem obrońcy – a takim jest Hector – pozostaje uniemożliwianie graczom rywala zdobycia gola. Na szczęście dziury w defensywie West Hamu są jeszcze większe niż w naszej. Szkoda mi Fabiańskiego, który, wygląda na to, że znów trafił do zespołu w którym jego partnerzy z lini obronnej zapewnią mu sporo pracy. „Fabian” znów jednak wywiązuje się ze swojej roli znakomicie. No ale nie da się w pojedynkę powstrzymywać nawałnicy rywali. Właściwie tylko on i Arnautović pokazują w zespole Pellegriniego pełnię swoich umiejętności. Chociaż prawdę mówiąc w pierwszej połowie meczu to chyba drużyna naszych rywali stworzyła sobie więcej dogodnych sytuacji. Piachem rzuconym w zębatki ofensywnej maszynerii „Młotów” była kontuzja Arnautovicia, po której musiał opuściuć murawę stadionu Emirates. W naszym zespole na boisku od początku drugiej części spotkania pojawił się Lacazette a chwilę później Lucas Torreira. Zastąpili oni Alexa Iwobiego- co było dla mnie lekkim zaskoczeniem bo Nigeryjczyk spisywał się w pierwszej połowie w miarę przyzwoicie no ale może nasz trener chciał dodać ognia poczynaniom ofensywy- oraz Guendouziego. Młody Francuz znów popełniał dużą ilość błędów. Tym razem to on był słabszym ogniwem w środku pola. Urugwajczyk nadal nie może sobie wywalczyć miejsca w podstawowej „jedenastce”. Po spotkaniu na Stamford podobno było do niego sporo zastrzeżeń i obwiniano go o utratę bramki numer trzy. Być może niedzielny mecz z Cardiff będzie tym w którym w końcu zobaczymy Torreirę od początku? Czyżby kosztem Guendouziego? A może Emery nadal uparcie będzie wrzucał Francuza na głęboką wodę? Do pewnego momentu dość niemrawo było też z przodu. Cały czas optymalnej formy szuka Auba, Michitarjan też może wspiąć sie na wyższy szczebel. Zabrakło Oezila a grający od początku Ramsey grał dość chaotycznie, tracił sporo piłek. Stara się Laca, jego wejścia ożywiają za każdym razem grę z przodu. Może Emery w końcu wymyśli sposób by połączyć grę Auby i Lacazetta od początku? Byłoby miło. To po jego akcji „swojaka” strzelił Diop, który ewidentnie nie miał swojego dnia. Kropkę nad „i” postawił Welbz, który był kompletnie nie pilnowany w polu karnym West Hamu. Być może defensorzy „Młotów” poszli na lody a może stwierdzili, że Welbeck jest na tyle słaby, że zmarnuje tak dogodną sytuację? Danny jednak nie zwykła marnować aż tak dobrych okazji. Arsenal pokonał swoich derbowych rywali 3-1. Mimo wszystko wyciągnąłbym z tego meczu więcej negatywnych wniosków aniżeli pozytywów. Nadal ogrom pracy przed Emerym. Możemy się cieszyć, że West Ham też jest nadal w budowie i na początku sezonu spisuję się naprawdę słabiutko. W niedzielę Arsenal wybiera się do Walii na mecz z Cardiff. Czas na pierwsze wyjazdowe zwycięstwo w tym sezonie.
Dzienniczek Kanoniera (1)
Przed tygodniem rozpoczął się kolejny sezon Premier League. Jak co roku będę w czasie jego trwania trzymał kciuki za drużynę Arsenalu. Z „Kanonierami” sympatyzuję od dawna. Nie potrafię przywołać dokładnie pierwszego obejrzanego meczu Londyńczyków (zapewne jakieś spotkanie w LM). Będzie to pewnie około 2002 czy 2003 rok. Czasy formowania się wielkich „The Invincibles”. Czasy Bergkampa, Adamsa czy mojego ukochanego Fredrika Ljungberga. Mniej więcej w tamtym okresie podopieczni Wengera oczarowali mnie swoją piękną grą. Grą, mam wrażenie zbliżoną wówczas do tego co prezentuje obecnie Liverpool. Piękna, przebojowa, pełna technicznych fajerwerków boiskowa zabawa. Właśnie tym mnie kupili „Kanonierzy”. W tamtych czasach zdobywali jeszcze notorycznie trofea. Ale nie to było najważniejsze. Najważniejsza była możliwość nasycenia oczu poezją i fantazją lejącą się z murawy. Nawet w czasach gdy Arsenal ciężko już było zaliczyć do największych. Lata 2008-2010. Czasy budżetu ograniczonego przez budowę Emirates Stadium. Ich gra nadal porywała. Niestety od tamtego czasu, od czasu dwumeczu z Barceloną w 2011 roku, ten poziom notorycznie spadał. Ogarniała mnie rozpacz. Byłem zły na jakość przeprowadzanych transferów, opieszałość zarządu, bezradność Wengera. Oczywiście cały czas trwałem przy drużynie. W świecie futbolu jestem stały w uczuciach. W ostatnich latach byłem członkiem frakcji „Wenger Out”. Uważałem podobnie jak wielu innych kibiców, że – z całym szacunkiem dla „Bossa” i wszystkich jego niepodważalnych zasług dla klubu – wyczerpała się pewna formuła. Francuz napisał piękną historię ale dał już wszystko co był w stanie dać temu klubowi. Skończyła się chemia. Wenger prochu już nie wymyśli. Czas na zmiany. Czas na rozstanie. Bolesne, jak większość rozstań ale konieczne. To co wydawało się niemożliwe stało się faktem na koniec zeszłego sezonu. Po 22 latach, „Profesor” przestał być trenerem klubu z północnego Londynu. Jego następcą został Unai Emery. Towarzyszyły temu mieszane uczucia. Z jednej strony, to trener, który trzy razy z rzędu zwyciężał z Sevillą w rozgrywkach Ligi Europy. Z drugiej, to człowiek, który z PSG sfrajerzył dwumecz z Barceloną w Lidze Mistrzów. Słynna remontada. Paryżanie zwyciężyli u siebie 4:0. W rewanżu dali się jednak pokonać 6:1 i ostatecznie odpadli z rozgrywek. Symbolem tej porażki jest dla mnie bezapelacyjnie Emery, który mając większość argumentów po swojej stronie, wyszedł na Camp Nou kompletnie przestraszony. Moim zdaniem to on najbardziej przyczynił się do tego historycznego wyczynu „Blaugrany”. Jego zachowawcza taktyka, kunktatorstwo, zwyczajna bojaźń przed kompromitacją już przed pierwszym gwizdkiem… Wszystkie te czynniki przełożyły się na tak spektakularną wtopę Paryżan. W oczach wielu ekspertów i kibiców futbolu pokazał, że nie jest trenerem skrojonym na miarę największych klubów w Europie, że nie jest osobą odpowiednią by zrealizować mocarstwowe marzenia właścicieli PSG. Przyklepał tą opinię rok później, gdy Real Madryt praktycznie na stojąco ograł jego drużynę. Udowodnił to, nie mogąc ogarnąć wypełnionej gwiazdami światowego formatu drużyny. Gdy nie mógł utrzymać w ryzach ego tych największych z Neymarem na czele. Nie miał mentalności zwycięzcy jak np. Pep Guardiola. Jawił się jako osoba odpowiednia do prowadzenia klubu uznawanego za średniaka. Tak było z Sevillą. Z Andaluzyjczyków wyciskał maksimum, zgarniał wszystko co było w jego zasięgu. Nie siadał do stołu przy którym siedzieli potentaci ale zabierał najbardziej smakowite kąski pozostawione przez tych największych. Tak sobie myślę – może to jest rozwiązanie? Wszak ciężko już teraz uznać Arsenal za klub zaliczany w poczet tych największych na starym kontynencie. Ambicje się skurczyły. Kilka ostatnich sezonów zweryfikowało możliwości „Armatek”. Drugi sezon z rzędu Arsenal będzie walczył w Lidze Europy zamiast elitarnej Champions League. Zatrudnienie specjalisty od wygrywania tego „turnieju pocieszenia” wcale nie musi być szaleństwem. Raczej dobrze przemyślanym planem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie liczy na włączenie się do walki o berło dla króla/królowej Premier League. Powrót do „Top 4” będzie zupełnie satysfakcjonował kibiców. Nawet jeśli się nie uda, to przecież pierwszy rok pracy Emery’ego. Trzeba dać mu czas na renowację tego zespołu. Czy Emery nie jest odpowiednią osobą by zacząć pomalutku odbudowywać markę klubu? Nie przychodzi jak do PSG, gdzie presja była na niego nakładana od samego początku. Gdzie liczono, że laury i trofea posypią się tu i teraz. Jakie tam laury i trofea? Puchar Ligi Mistrzów. Bo tak naprawdę tylko to liczy się dla arabskich właścicieli PSG. Nagrody zgarniane na krajowym podwórku od dawna nie są żadnym wyzwaniem. W Arsenalu Emery dostaje czas. Ma odbudowywać dobre imię Arsenalu a przy okazji zacząć na nowo wyrabiać markę własnemu nazwisku po tym, jak nieudanie zakończył przygodę we Francji. Arsenal to nie PSG ale to nadal wyżej niż Sevilla. Bardzo dobre miejsce by rozbić obóz i poczekać na kolejną możliwość przeprowadzenia ataku szczytowego.
Jak więc sam zapatrywałem sie na ten sezon? Uważam, że Liga Europy jest w zasięgu Arsenalu. Ta da przepustkę do Ligi Mistrzów. W Premier League? Miejsce w „Top Six” mnie zadowoli. Cieszą także transfery. Gdy przyjrzeć się każdemu jednemu z osobno, można w nim zobaczyć wartość dodaną. Torreira, który z tak świetnej strony pokazał sie na Mundialu. Trzymający przez lata obronę BVB Sokratis. Leno, który zwiększy rywalizację i presję spadającą na Cecha. Będący świetnym uzupełnieniem i wnoszący wiele doświadczenia do szatni Lichtsteiner. Młodziutki Guendouzi, który zaskakująco dobrze spisywał się w przedsezonowych sparingach. Każdy jeden cieszy a to nie zawsze było normą w ostatnich sezonach. Nikomu nie przyszło do głowy wypożyczanie kontuzjowanego Kima Kallstroma.
Wielu niecierpliwców i malkontentów rozczarował początek sezonu. Dwa pierwsze mecze i dwie porażki. Mało kto zwraca uwagę na to, że graliśmy z Manchesterem City i Chelsea. Te dwa pierwsze mecze były mega trudne. City jest nadal rozpędzone i nie zanosi się na to by miało wyhamować. Podtrzymują formę z zeszłego sezonu. Udowodnili w dwóch pierwszych kolejkach i w meczu o Tarczę Dobroczynności, że nadal stanowią walec, który zmiażdży każdego w drodze po najwyższy laur. Chelsea po zmianie trenera z Conte na Sarri’ego też liczy na odzyskanie utraconego w zeszłej kampanii blasku. Arsenal miał pecha, że na samo wejście musiał mierzyć się z tymi zespołami.
Drużyna Guardioli to w chwili obecnej potwór z którym Arsenal nie ma szans rywalizować. Przegrałby 8 na 10 takich gier. Inauguracja sezonu brutalnie obdarła ze złudzeń wszystkich, którzy marzyli, że Emery będzie czarodziejem, który jak za dotknięciem magicznej różdżki odmieni grę „Kanonierów”. Błąd. Tak nie będzie. To spotkanie zweryfikowało wszystkie nasze mankamenty. Byliśmy o tempo wolniejsi w każdej akcji. Mustafi i Sokratis to jak narazie nie jest duet stoperów pozwalający wznieść grę defensywy na wyższy poziom. Guendouzi, grający dotąd zaledwie w Ligue 2 został odrazu rzucony na głęboką wodę. Może się w niej nie utopił ale trzeba go było reanimować. Tak naprawdę ten zespół wyszedł chyba bez wiary w możliwość odniesienia końcowego sukcesu. Ataki kompletnie chaotyczne, liderzy niewidoczni. Jedynym, który przejawiał większą chęć do gry był doświadczony Lichtsteiner. Petr Cech obronił kilka strzałów ale był o krok by być bohaterem największej bramkarskiej kompromitacji od czasów Janusza Jojki. Chcąc podać piłkę do boku, do partnera z defensywy niemal wbił sobie ją do własnej bramki. Na ławce siedzi sprowadzony latem Bernd Leno. Mam wrażenie, że dostanie jeszcze w tym sezonie swoją szansę w lidze. Ponieśliśmy porażkę ale porażkę absolutnie wliczoną w koszty. Co prawda jedno z nonszalanckich zagrań Edersona czy Benjamina Mendy powinno zsotać skarcone przez graczy ofesywnych. Ci jednak w tym meczu przejawiali zapał do gry niczym człowiek chory na anemię. Suma sumarum, była to zasłużona porażka. City to dobrze naoliwiona maszyna a Arsenal to plac budowy. Oczywiście każdy kibic łudził się przed meczem ale jeśli spojrzeć na to z chłodną głową to takiego właśnie scenariusza mogliśmy się spodziewać.
Spotkanie z Chelsea było już inne. Pechowe. Punkt wywieziony ze Stamford Bridge był dla podopiecznych Emery’ego obowiązkiem patrząc na przebieg gry. Mnogość zmarnowanych sytuacji przeraża. Iwobi niczym nóż w masło wjeżdżał w boczne sektory rywala. Niestety zarówno on jak i Auba czy Michitarjan mieli kompletnie rozstrojone celowniki. No, Miki zdobył bramkę i dołożył asystę ale miał na nodze kolejną dogodną okazję. „Kanonierzy” wypracowali sobie cztey bliźniaczo podobne sytuacje. Stuprocentowe. Wykorzystali tylko jedną. Chyba konieczny jest trening strzelecki. Na domiar złego już na samym początku spotkania łatwo dali sobie wbić dwa gole. Tworzenie kolejnych okazji strzeleckich może nie sprawiało „The Blues” aż takiej łatwości jak graczon Guardioli tydzień wcześniej ale nie było też dla nich arcytudne. Kolejny mecz, który pokazał, że zasieki obronne również wymagają żmudnej pracy. W środku pola chimerycznego Xhakę zastąpiłbym Lucasem Torreirą. Guendouzi przypominał już w tym meczu tego przebojowego młodzieńca z przedsezonowych sparingów. Zdecydowanie lepiej funkcjonowała ofensywa (poza wykończeniem). Chelsea też jest dopiero projektem, który się tworzy. Sarri zaczął układać swoje klocki. Myślę, że było to spotkanie dwóch zespołów, które zaprezentują w tym sezonie zbliżony poziom gry. W tym spotkaniu o zwycięstwie gospodarzy zadecydował łut szczęścia. Detale. Nieskuteczność rywala i posiadanie w swoim składzie Edena Hazarda, który po wejściu z ławki wypracował decydującego gola. Niestety Arsenal jak narazie nie ma w swoim składzie gracza dającego taką jakość jak Belg. Oezil póki co wygląda przy nim jak ubogi krewny.
Reasumując. Pierwszy mecz był porażką wliczoną w koszta, za drugi można już mieć do siebie pretensje bo conajmniej punkt był do ugrania. Cóż, terminarz podsunął nam na sam początek bardzo wymagających rywali. W kolejny weekend na Emirates zagości West Ham, który rozpoczął sezon w bardzo słabym stylu. Myślę, że zgarnięcie trzech punktów w tym starciu jest dla „Armatek” obowiązkiem.