Za takie pieniądze?! Awantura o White’a.

Trwające wciąż okno transferowe jest w tym momencie tylko tłem, dla tego co wydarzyło się na linii Barcelona-Paryż. Trudno się dziwić, w końcu Leo Messi opuścił klub, z którym – jak mogło się wydawać – miał być związany po wsze czasy. To oczywiście temat numer jeden jeśli chodzi o letnie przeprowadzki. Gdzieś na dalszym planie przebija się głośny transfer Lukaku, wcześniejsze transakcje z Varanem i Sancho w rolach głównych, czy też wciąż aktualny temat Kane’a. No i rzecz jasna Grealish! Ja jednak w poniższym tekście chciałbym wrócić do dość gorącego zakupu, ale raczej będącego źródłem szyderstw, niż uznania, dla klubu który bohatera owego tekstu postanowił pozyskać. A mowa tu o blisko 60-milionowym transferze 23-letniego Bena White’a. Jest to transakcja, która w moim odczuciu jest nie tylko do wybronienia, ale już teraz można uznać ją za istotne wzmocnienie Kanonierów. I tak, wiem. Jest to niepopularna opinia. 

60 milionów za piłkarza Brighton?

Choćby dlatego, że na wyobraźnię może podziałać kwota transferu. Trudno mi jednak zrozumieć to, że dla wielu w obecnych czasach, jest to wydatek aż tak szokujący. Jasne, coronawirusowe perypetie pokomplikowały pewne sprawy, ale patrząc na poczynania piłkarskich mocarstw, to chyba jednak nie wszystkim. A już na pewno nie aż tak jak się początkowo spodziewano. Piłkarze kosztowali, kosztują i będą kosztować ogromne pieniądze. Pukanie się po czołach nic tutaj nie da. Andrzej Twarowski pisał kiedyś, że 75 milionów to można dać za Van Gogha, a nie za Virgila Van Dijka, ale po pewnym czasie sam przyznał, że był to jeden z tych tweetów, których żałuje najmocniej. Nie wiem czy podobny los spotka tych szydzących z zakupu Bena White’a, ale po dłuższym zastanowieniu ta transakcja ma sens, a jej kwota – biorąc pod uwagę obecne standardy – nie jest wcale wzięta z kosmosu.

Sprawdzony w lidze

Przede wszystkim Arsenal nie kupuje kota w worku, a zawodnika, który rozegrał już 36 spotkań na poziomie Premier League. Kluby z Anglii wielokrotnie sprowadzały za duże pieniądze zagranicznych defensorów, którzy na pierwszy rzut oka mieli wszystko, by podbić ligę. Kończyło się to różnie. Tak na szybko można w tym gronie wymienić Mangalę (Porto-City 45 mln euro), Otamendiego (Valencia-City  45 mln euro), czy Mustafiego (Valencia-Arsenal 40 mln euro). Czasem brakowało, umiejętności, innym razem nie pomogło zdrowie. W innych wypadkach problemy związane ze zmianą kulturową, okazywały się nie do przeskoczenia. Tutaj o ostatnim z przypadków mowy być nie może, a to bardzo mocno zmniejsza ryzyko tego, bądź co bądź, wielomilionowego transferu.

Żołnierz Bielsy i Pottera 

Skoro jednak napomknąłem między wierszami o kwestiach zdrowotnych, to należy wspomnieć, że White wygląda pod tym względem wybitnie. Wystarczy powiedzieć, że piłkarz ten rozegrał na przestrzeni ostatnich dwóch sezonów aż 77 spotkań ligowych. 41 z nich przypada na grę w Leeds na poziomie Championship w kampanii 19/20. Wówczas nie opuścił on żadnego meczu, grając w każdym z nich w pełnym wymiarze czasowym! Ten okres zresztą przełożył się na nagrodę dla Najlepszego Młodego Piłkarza Sezonu oraz miejsce w Najlepszej Jedenastce rozgrywek. Pozostała liczba to wspomniane wyżej mecze w Premier League, w ramach sezonu 20/21. Regularna gra pod wodzą, najpierw Bielsy, a później Pottera, oraz jego harmonijny przeskok z zaplecza angielskich rozgrywek na ich najwyższy poziom, świadczą o dwóch rzeczach. Po pierwsze, mamy do czynienia z zawodnikiem, który może pochwalić się końskim zdrowiem. Po drugie, mówimy o chłopaku, który rozwija się więcej niż prawidłowo. I oczywiście, kontuzja może przydarzyć się zawsze. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli podzielić piłkarzy na tych podatnych na urazy oraz tych, którzy nie łapią ich niemal wcale, to White zdecydowanie należy do zbioru numer dwa. A to spora wartość.

Wymarzony piłkarz dla Artety

Wyżej wymienione nazwiska Bielsy i Pottera nie padają też tutaj przypadkowo. Zarówno Argentyńczyk, Anglik, jak i obecny przełożony White’a – Arteta, mają ze sobą wiele wspólnego jeśli chodzi o podejście do futbolu. Mianowicie, każdy z nich lubuje się w „grze piłką” i stawia na wysoką kulturę. Jeśli jesteś piłkarzem topornym, mającym problemy z podstawowymi aspektami technicznymi, to raczej nie masz szans na zaistnienie u któregokolwiek z tych szkoleniowców. A przecież zarówno trener Leeds, jak i ten z Brighton, eksploatowali White’a do granic możliwości. Ogromne znaczenie ma tutaj fakt, że Anglik to defensor dobrze operujący futbolówką. I to na tyle, że kilkukrotnie zdarzyło mu się zagrać w środku pola. Ważne są tu też kwestie mentalnościowe. Bielsa mówił o swoim byłym piłkarzu:

„Ma on w sobie wiele cech do zaoferowania, ale najważniejszą z nich jest to, że odpowiednio reaguje na swoje wpadki. Na przykład gdy spojrzymy na bramkarzy, to gdy wejdą oni źle w mecz, mogą myśleć o swojej pomyłce do samego jego końca, przez co grają coraz gorzej i gorzej. Kiedy przełożymy to na środkowych obrońców, to ich reakcja na błędy jest również bardzo istotną informacją. To kluczowe by umieć utrzymać regularność nawet jeśli zmagasz się z problemami.”

Tak więc mówimy o zawodniku o wysokich umiejętnościach technicznych i odpowiednim charakterze. A to dla Artety bardzo ważne cechy. Oczywistym jest, że hiszpański menedżer kładzie bardzo duży nacisk na skrupulatne wyprowadzenie futbolówki ze strefy obronnej i umiejętną grę pod wysokim pressingiem rywala. A piłkarska jakość i wiara we własne umiejętności prezentowane przez White’a są do tego niezbędne.

Pasujące do siebie puzzle

Podsumowując, Arsenal wydał na defensora Brighton blisko 60 milionów euro. I jasne, są to spore pieniądze. Mówimy jednak o wciąż młodym, ale ogranym już na angielskich boiskach piłkarzu, którego styl gry idealnie pasuje do koncepcji menadżera Kanonierów. Ponadto White wciąż wydaje się zawodnikiem, który ma w sobie spore rezerwy, oraz odznacza się mentalnością, która może zaprowadzić go naprawdę wysoko. Zresztą, jego dobra forma i spory potencjał zostały dostrzeżone przez selekcjonera reprezentacji Anglii, Garetha Southgate’a, który powołał obrońcę na czerwcowe, towarzyskie mecze z Austrią oraz Rumunią, i pozwolił mu zadebiutować już w pierwszym z tych spotkań. I oczywiście, na rynku być może znalazłoby się kilka potencjalnie lepszych opcji transferowych, ale ilu z tych piłkarzy chciałoby zasilić Arsenal? Zespół Kanonierów jest w miejscu w takim, w jakim jest i może tylko z zazdrością patrzeć na choćby Manchester United, który jest w stanie przekonać do siebie Varane’a. Lata posuchy zmuszają włodarzy The Gunners do wyszukiwania nieoczywistych opcji. Transfer Bena White’a właśnie takim rozwiązaniem jest, ale w moim odczuciu jest to ruch bardzo sensowny. Mimo, że wielu sądzi inaczej.

Michał Bakanowicz

Triumf kolektywu. Chelsea sięga po Ligę Mistrzów.

Minął tydzień od finału Ligi Mistrzów, który po raz kolejny mógłby stać na wyższym poziomie, ale z pewnością zapadnie nam w pamięć. Chelsea zneutralizowała atuty Manchesteru City i za sprawą bramki Kaia Havertza sięgnęła po raz drugi po triumf w najważniejszych klubowych rozgrywkach. To wielki sukces Thomasa Tuchela, który przerósł swego mistrza w najważniejszym meczu sezonu.

Czytaj dalej „Triumf kolektywu. Chelsea sięga po Ligę Mistrzów.”

Premier League. Jedenastka sezonu.

Za nami kolejny sezon na angielskich boiskach. Skłamałbym mówiąc, że była to kampania ekscytująca niemal do samego końca. Manchester City zapewnił sobie tytuł stosunkowo szybko, a Sheffield, Fulham i WBA, pożegnały się z ligą bez większej walki. Jedynie ekipy walczące o europejskie puchary, trzymały nas w niepewności do samego końca. Dzięki temu 38 kolejka wiązała się z jakimikolwiek emocjami.

Ale przecież nie jest też tak, że to sezon do zapomnienia, ani taki, nad którym nie ma co się rozwodzić. Wręcz przeciwnie. Premier League nie zawodzi nigdy i tym razem również było na czym zawiesić oko.

A kogo możemy wymienić w gronie bohaterów minionej kampanii? Oto jedenastka sezonu, oraz najlepszy piłkarz i trener.

Pierwszy Skład

Bramkarz: Emiliano Martinez 

Aston Villa z sezonu 19/20, to zespół, który o ligowy byt drżał do samego końca rozgrywek. Kolejna kampania to już zgoła inny okres. Ogromna w tym zasługa argentyńskiego bramkarza. Były zawodnik Arsenalu, przyczynił się do zajęcia przez The Villans 11 miejsca w tabeli, co oznacza całkowicie bezpieczny sezon. Bez Martineza byłoby o to jednak trudno. Argentyńczyk zachował w całych rozgrywkach 15 czystych kont. W tym elemencie lepsi byli tylko Ederson i Mendy, grający przecież w zdecydowanie silniejszych klubach. Świadczy o tym statystyka udanych interwencji. 136 takich zagrań (3.7 na mecz), daje mu 4 wynik w całej lidze. Więcej pracy mieli tylko bramkarze spadkowiczów- Johnstone i Ramsdale, a także Meslier. Wniosek? Martinez miał ręce pełne roboty, ale nie przeszkodziło mu to w grze „na zero z tyłu”. I za to wielkie brawa.

Lewy obrońca: Luke Shaw

To prawdopodobnie najlepszy sezon Anglika w barwach Manchesteru. „Czerwone Diabły”, z nim w składzie, 10-krotnie zachowywały czyste konto. To co jednak rzuca się w oczy jeszcze bardziej, to ofensywne liczby angielskiego obrońcy. 1 gol może szału nie robi, ale już 5 asyst to wynik całkiem przyzwoity. Jeśli do tego dołożymy współczynnik kluczowych podań na poziomie 2.3 na mecz (najlepszy wśród obrońców), to mamy obraz nowoczesnego, lewego defensora, który idealnie równoważy ofensywne akcenty, z grą w tyłach. Konkurencję miał wymagająca, bo przecież Chilwell i Robertson, mają za sobą dobry okres. Ale nie aż tak, jak piłkarz Manchesteru.

Środkowy obrońca: Ruben Dias 

Guardiola wreszcie trafił z obrońcą! Transfer Portugalczyka okazał się strzałem w dziesiątkę, bo były piłkarz Benfici, dał Hiszpanowi to, czego ten szuka od lat. Stabilizację w tyłach. Czy Dias to obecnie najlepszy środkowy defensor świata? Chyba tak. W Premier League równych sobie nie miał na pewno. Agresywny, silny, i nie bawiący się w półśrodki, a przy tym dobry z piłką przy nodze. Jego 93% celnych podań na mecz, to drugi wynik w lidze (lepszy był tylko Thiago Silva). Warto przy tym zaznaczyć, że na połowie przeciwnika wykręcił on skuteczność na poziomie 90%. No i przede wszystkim 14 czystych kont, które z nim w składzie osiągnęło The Citizens. Perfekcyjny sezon zakończony mistrzowskim tytułem i wyróżnieniem dla piłkarza sezonu w obozie Obywateli.

Środkowy obrońca: Harry Maguire 

Przyznam szczerze, że partner dla Diasa, był dla mnie największą zagwozdką. Padło na lidera bloku defensywnego wicemistrza Anglii. Maquire przyczynił się do zachowania 13 czystych kont swojego zespołu, strzelając w międzyczasie dwie bramki. Kapitan Manchesteru świetnie spisywał się w powietrzu, zaliczając 136 wygranych pojedynków główkowych. Lepszy w tym elemencie był od niego tylko James Tarkowski. Do tego dołożył całkiem przyzwoite operowanie piłką, przejawiające się skutecznością podań na poziomie 87%. I jasne, Maguire’owi brakuje często zwrotności i szeroko pojętej elegancji. Ale nie zmienia to faktu, że to bardzo istotny element w układance Solskjaera.

Prawy obrońca: Vladimir Coufal

Czech to kluczowa postać rewelacyjnego West Hamu. Młotom co prawda ostatecznie nie udało się awansować do Ligi Mistrzów, ale kwalifikacja do Ligi Europy, to również spore wydarzenie. Wynik ten był możliwy w dużej mierze dzięki Czechowi. Cały sezon rozegrany od deski do deski i udział w 9 czystych kontach zespołu. Bardzo solidny w tyłach i skuteczny w ataku, czego dowodem jest aż 7 asyst! Tylko jeden defensor w całej lidze – jego klubowy kolega – Aaron Cresswell, częściej obsługiwał kolegów. Zadziorność, niespożyte siły i piłkarskie umiejętności, sprawiły, że Czech osiągnął wysoki poziom, już w swoim debiutanckim sezonie.

Środkowy pomocnik: Ilkay Gundogan

Niemiec nigdy nie był znany ze skuteczności pod bramką rywala. Jego atutami zawsze były świetna technika, wysoka jakość podań i sprawne regulowanie tempa gry. To co jednak wydarzyło się w tej kampanii Premier League, każe całkowicie przedefiniować wszystko, co do tej pory wiedzieliśmy o Gundoganie. Jego 13 goli sprawiło, że piłkarz ten został najlepszym strzelcem City. Spośród wszystkich środkowych pomocników częściej trafiał tylko Bruno Fernandes. Niemiec do swoich bramek dołożył także 2 asysty. Te liczby, połączone z czystą piłkarską jakością, to coś, co sprawia, że piłkarz The Citizens, musi znaleźć się w jedenastce sezonu. Jeden z najjaśniejszych punktów zespołu z Manchesteru.

Środkowy pomocnik: Kevin de Bruyne

Podobnie zresztą jak jego kolega. 6 goli i 12 asyst, to wynik może nie tak wyśmienity, jak w rozgrywkach poprzednich, ale wciąż budzący respekt. Szczególnie druga z wyżej wymienionych statystyk, to coś, na co warto zwrócić uwagę. Pod tym względem lepszy był tylko Kane. Tak więc kapitan Obywateli, przez cały sezon był głównym motorem napędowym klubu i kimś, kto rządził i dzielił w środku pola. Świadczą o tym liczb w postaci 3.2 kluczowego podania na mecz (najlepszy wynik w lidze), 0.2 prostopadłego podania na mecz (najwyższy wynik obok kilku innych graczy) i 19 stworzonych okazji bramkowych (drugi wynik w lidze). Niekwestionowany lider i najważniejszy piłkarz w ofensywie Guardioli.

Środkowy pomocnik: Bruno Fernandes

Portugalczyk ma za sobą wcale nie gorsze rozgrywki. Ba! Znajdą się tacy, którzy uznają, że Bruno rozegrał nawet lepszą kampanię. I w zasadzie można się z tym zgodzić. Jego 18 goli (trzeci w lidze) i 12 asyst (drugi wynik w lidze), sprawia, że jest on wiceliderem klasyfikacji kanadyjskiej w sezonie 20/21. Jeśli do tego dorzucimy 2.6 kluczowego podania na mecz (3 w lidze), 0.2 prostopadłego podania na mecz (najwyższy wynik obok kilku zawodników), oraz 20 stworzonych sytuacji bramkowych (1 w lidze), to wiemy, że mamy do czynienia z ofensywnym monstrum. Trudno powiedzieć, gdzie byłby dziś bez niego Manchester, ale Portugalczyk to jeden z najbardziej wpływowych piłkarzy w całej Europie.

Lewy skrzydłowy: Heung-Min Son 

Koreańczyka nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu. Dlaczego? Choćby dlatego, że skrzydłowy Tottenhamu, to drugi najskuteczniejszy piłkarz Premier League, jeśli wziąć pod uwagę tylko gole strzelone w inny sposób, niż przy pomocy rzutów karnych. Son trafiał do siatki rywali aż 17 razy. Z „jedenastki” skorzystał tylko raz. Dla porównania będący przed nim w tabeli strzelców Kane, Salah i Fernandes, zdobywali w ten sposób bramki kolejno 4, 6 i aż 9 razy. W przypadku Koreańczyka nie sposób też pominąć jego 10 asyst. Tak więc skrzydłowy Tottenhamu to piłkarz efektywny do bólu, który potrafi zarówno wykończać akcje kolegów, jak i sam pomóc im w zdobywaniu goli.

Prawy skrzydłowy: Mohamed Salah

Ten sezon pokazał ile tak naprawdę znaczy Egipcjanin w układance Kloppa. Salah wziął na siebie odpowiedzialność za ofensywę Liverpoolu, w kampanii, w której Mane i Firmino, na ogół nie byli sobą. Skrzydłowy Liverpoolu zakasał więc rękawy i strzelał jak na zawołanie. Jak to ma zresztą w zwyczaju. Jego skuteczność pozwoliła mu na zdobycie 22 goli i tytuł wicekróla strzelców. A przecież o miejsce numer jeden walczył do ostatniej kolejki, przegrywając o zaledwie jedno trafienie. Egipcjanin dołożył do swego dorobku także 5 asyst. To był trudny sezon dla The Reds, ale jeśli jednoznacznie chwalić po nim któregokolwiek z piłkarzy LFC, to jest to właśnie Salah.

Środkowy napastnik: Harry Kane – PIŁKARZ SEZONU 

Wybór nie mógł być inny. Zarówno jeśli chodzi o miejsce w jedenastce, jak i o tytuł MVP rozgrywek. Anglik dwoił się i troił, by pomóc swojemu zespołowi. I owszem, to nie był dobry sezon dla Spurs, ale czy Kane mógł zrobić coś jeszcze? Najwięcej goli w całej lidze- 23. Podobnie jak asyst14. Najwięcej celnych strzałów na mecz1.5. Czwarte miejsce pod względem częstotliwości trafieńco 134 mim (ale za piłkarzami grającymi stosunkowo mało). Trzeci pod względem wykreowanych sytuacji14 (najlepszy wśród napastników), a także z przyzwoitym współczynnikiem kluczowych podań na mecz1.5. Tak więc Kane nie był tylko skutecznym snajperem, jakim zdążyliśmy go poznać. W trakcie minionego sezonu pokazał się też jako kreator, przywódca i ktoś, kto opuszcza swoją strefę komfortu, by pomóc zespołowi. Ale ten nie był w stanie mu dorównać. Stąd niska pozycja Tottenhamu i decyzja Anglika o opuszczeniu klubu. Chętni na jego usługi się znajdą. Szczególnie po takim sezonie.

Rezerwowi

Bramkarz: Edouard Mendy

Kluczem do poprawy gry Chelsea, było przywrócenie spokoju w tyłach. To przyjście Tuchela odmieniło zespół The Blues, ale senegalski bramkarz miał w tym niepośredni udział. Aż 16 czystych kont, zachowanych w zaledwie 31 rozegranych spotkaniach, robi piorunujące wrażenie. Więcej razy na zero z tyłu zagrał tylko Ederson, który ma przecież na liczniku aż 36 meczów. 

Środkowy obrońca: John Stones

Wielu ekspertów umieściło go w swoich jedenastkach sezonu. Czemu więc u mnie załapał się tylko na ławkę? Wcale nie dlatego, że nie doceniam tego, jakie rozgrywki ma za sobą ma Anglik. Wręcz przeciwnie. Mam świadomość, że Stones to zawodnik, który w końcu był nie tylko defensorem świetnie operującym piłką i groźnym w ofensywie (93% celności podań i 4 gole), ale też zdecydowanie poprawił grę obronną (14 czystych kont z nim w składzie). Problem w tym, że rozegrał w całej kampanii tylko 22 spotkania. Na pierwszy skład to trochę za mało, ale na rolę rezerwowego wystarczy.

Boczny obrońca: Joao Cancelo 

W pierwszej rundzie był jednym z najlepszych piłkarzy w lidze. Potem nieco obniżył loty, ale też nie na tyle, by całkowicie go pominąć. To czy grał na lewej, czy na prawej obronie, w zasadzie nie robiło mu różnicy. Jego uniwersalność, a także umiejętność do operowania w najróżniejszych strefach, to cechy piłkarza skrojonego pod filozofię Guardioli. City, z nim w składzie zachowało 14 czystych kont, a Portugalczyk dorzucił do tego ofensywne liczby na poziomie 2 goli i 3 asyst.

Defensywny pomocnik: Wilfried Ndidi

Najlepszy defensywny pomocnik w lidze i jeden z najważniejszych piłkarzy Rodgersa. Nigeryjczyk to 3.7 odbioru na mecz (1 w lidze), oraz 2.3 przechwytu na mecz (2 w lidze). Definicja faceta od destrukcji. Jeśli do tego dołożyć strzeloną bramkę, 4 asysty, a także skuteczność podań na poziomie 87%, to mamy obraz pomocnika, który przydałby się w absolutnie każdym zespole.

Środkowy pomocnik: Jack Grealish

Miejsca w pierwszym składzie pozbawiła go kontuzja. Gdyby nie ona, byłby piłkarzem trudnym do pominięcia. I nie ma co się dziwić. Anglik to autor 6 goli i 10 asyst w 26 meczach. Oprócz tego może pochwalić się liczbami na poziomie 14 stworzonych okazji (3 wynik w lidze), 3.2 kluczowych podań na mecz (1 wynik w lidze), czy choćby 2.3 udanych dryblingów na mecz (skuteczność 64%, 4 wynik w lidze). Magik i jeden z lepszych piłkarzy w Anglii.

Skrzydłowy: Phil Foden

Moim zdaniem najbardziej utalentowany zawodnik w całej angielskiej piłce. A przecież konkurencję ma niebywałą. Od dłuższego czasu nietrudno było zgadnąć, że to chłopak o wielkim potencjale, ale ubiegły sezon to ten, w którym stał się piłkarzem pełną gębą. Jego 9 goli i 5 asyst, to znakomity wynik, jeśli wziąć pod uwagę, że 17 z 28 rozegranych spotkań, rozpoczął z ławki. A to dopiero początek. Przed Fodenem wielka kariera.

Napastnik: Patrick Bamford

Anglik długo mierzył się z łatką snajpera, który nie grzeszy skutecznością. Poprzednia kampania Premier League, była jednak dla niego zupełnie inna. Nawet jeśli Bamford nie kończył wszystkiego z zamkniętymi oczami, to i tak pokonywał bramkarzy17 razy (4 wynik w lidze, tylko 2 gole z karnych). Dołożył do tego 7 asyst, a także naprawdę efektowną grę.

Menedżer Sezonu

Ole Gunnar Solskjaer uciszył swoich hejterów, gdyż pokazał, że stać go na duże rzeczy. Klopp zaprezentował swój kunszt, kończąc sezon na dobrym, trzecim miejscu, mimo plagi kontuzji. Moyes, czy Bielsa, sprawili, że ich kluby zagrały lepiej, niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Ale to Pep Guardiola pogodził całą stawkę, sięgając pewnie po tytuł, i rozwijając zespół na przestrzeni całego, trudnego sezonu. 12 punktowa przewaga nad miejscem drugim, mówi sama za siebie. Hiszpan nie tylko wyciągnął wnioski z poprzednich rozgrywek, ale też na bieżąco korygował ustawienie i wdrażał nowe pomysły w grę swojego klubu. Ta elastyczność połączona ze skutecznością, w pełni uprawnia nas do tego, by stwierdzić, że tym razem nie miał on sobie równych.

źródła statystyk: WhoScored, SofaScore, OptaJoe

Adama Traore. Drybler z Wolves.

Blisko 6 lat temu ukończyłem kurs trenerski UEFA C. Coś, co mocno zapadło mi pamięć z wykładów i zajęć, zrealizowanych w jego ramach, to sposób, w jaki my, szkoleniowcy, powinniśmy podchodzić do elementu dryblingu wśród dzieci.

Kolejni wykładowcy powtarzali nam:

Nie zawracajcie najmłodszym głowy taktyką. Nie krzyczcie „podaj” i w żadnym wypadku nie zniechęcajcie ich do kiwki! Kiwka jest najważniejsza! 

To oczywiście spore uproszczenie. Nie zmienia to jednak faktu, że dla dzieciaków, jeszcze przyjdzie czas na zawiłości związane z filozofią gry. Podanie to coś, czego zdążysz ich jeszcze nauczyć, a widzenie peryferyjne ma sens, tylko wtedy, gdy już świetnie operujesz piłką. A żeby to ostatnie stało się faktem, to nie możesz jej się pozbywać. Każdy kontakt nogi z piłką ma być przyjemnością, kolejny przedryblowany rywal to zrealizowany cel. Jeśli nie wpoisz tego dzieciakowi na wczesnych etapach, a co gorsza, jeśli wybijesz mu to z głowy swoim marudzeniem, to być może stłamsisz jego potencjał już w zarodku.

Bohater dzisiejszego felietonu raczej marudnych szkoleniowców nie miał. Dzięki temu możemy powiedzieć o nim, że jest jednym z najlepszych dryblerów na świecie. O ile nie jest numerem jeden! Ponad 70% wygranych pojedynków 1 na 1 (przy 4.1 dryblingu na mecz), to najwyższy procent w Premier League. W ligach top5 podobne liczby osiąga tylko Messi. Tak więc Adama Traore w tym elemencie mierzy wysoko.

To, co skłoniło mnie do tego, by w ogóle pochylić się nad postacią skrzydłowego Wolves, to fakt, że wiele osób podchodzi sceptycznie do jego powołania na Euro. Mam wrażenie, nie zdają sobie oni sprawy z tego, jak istotny w piłce jest drybling. A Hiszpan pod tym względem jest prawdziwym monstrum.

Największym zarzutem do Traore jest jednak fakt, że w tym sezonie nie notuje on liczb. I trudno się z tym nie zgodzić. W dzisiejszym futbolu skrzydłowy, to często pozycja, od której wymagasz ilości goli zbliżonej do tej, którą wykręcają naprawdę dobrzy napastnicy. Ponadto przydałoby się tych napastników raz na jakiś czas obsłużyć, i zapisać sobie asystę. U Hiszpana jest pod tym względem mizernie. Zaledwie 2 bramki i 2 podania zakończone golem kolegi, to słaby wynik, jak na rozegrany prawie cały sezon Premier League.

Mimo tego menedżer Wilków, Nuno Espirito Santo, wciąż chętnie korzysta z wychowanka Barcelony. I nie ma w tym nic dziwnego. Mimo że Traore nie notuje liczb, to jego umiejętność dryblingu, to walor na tyle unikatowy, że niedocenienie go byłoby czystym szaleństwem. Podobnie zdaje się myśleć Luis Enrique, który rozważa jego powołanie na Euro.

Bo umówmy się, piłka nożna to nie tylko cyferki. Każdy drybling to coś, co pozwala zdobyć Ci przestrzeń, coś, co sieje popłoch i wywołuje dyskomfort w szeregach rywali. Żaden obrońca nie lubi być ośmieszony „kiwką”. A Traore ośmiesza tak rywali notorycznie. Zdarza się, że jednym zrywem i balansem ciała potrafi zostawić za sobą dwóch, a nawet trzech przeciwników. A to momentalnie otwiera nowe możliwości w rozwoju akcji. Mają z nim też problem trenerzy. Jeśli grasz przeciwko Wolves, nie wolno ci dopuścić do sytuacji, w której Traore ma możliwość grania 1 na 1. Jeśli zawodnik ma to coś, co sprawia, że grając przeciwko niemu, jesteś zmuszony do szukania nietypowych rozwiązań, to znaczy, że masz do czynienia z kimś wyjątkowym.

Zgadza się z tym wyżej wspomniany Luis Enrique, który komplementował swojego zawodnika, po jego reprezentacyjnym debiucie w meczu z Portugalią:

„To był Adama w swojej najczystszej postaci. Właśnie tego od niego oczekujemy. On wykorzystuje swoje naturalne zdolności do niszczenia rywali. (…) Grając 1 na 1, nie jesteś w stanie go zatrzymać. Potrzebujesz do tego dwóch zawodników.”

O ilu piłkarza na świecie możesz wypowiedzieć się w ten sposób?

I żeby byłą jasność, nie zamierzam wmawiać nikomu, że Traore to jeden z najlepszych skrzydłowych świata. Prawdopodobnie nie zmieściłbym go nawet w top10 Premier League. Hiszpanowi brakuje często chłodnej głowy i jest nieefektywny, pod względem wyżej wspomnianych statystyk. Ale to wszystko nie ważne, gdy uświadomisz sobie, że o sukcesie, bądź porażce zespołu, decydują momenty. A Traore tych momentów dostarcza mnóstwo. Taki piłkarz moim zdaniem musi się znaleźć w kadrze Hiszpanii na Euro. Nawet jeśli nie będzie on pierwszym wyborem Enrique. Selekcjoner mógłby sprowadzić go nawet do roli, wchodzącego w określonych momentach zadaniowca. Jasne, La Furia Roja ma co najmniej kilku lepszych zawodników. Ale żaden z nich nie drybluje jak Traore. Piłkarz pod tym względem absolutnie wyjątkowy.

Michał Bakanowicz

Bitwa o Anglię. Historia nienawiści.

Ostatnie spotkanie Manchesteru z Liverpoolem, miało dojść do skutku 2 maja. Protesty kibiców „Czerwonych Diabłów”, którzy wtargnęli na stadion, sprawiły jednak, że do meczu nie doszło. Miejscowym fanom zależało by ich wściekłość, skierowana w stronę właścicieli, rozniosła się szerokim echem. Nic więc dziwnego, że na moment manifestacji wybrali sobie najgorętszy mecz w historii Anglii. 

Bo przecież rywalizacja tych dwóch klubów, to waśnie stare jak świat. Symbol zespołu z miasta Beatlesów, Steven Gerrard, mówił o niej:

„Jesteśmy dwoma najbardziej utytułowanymi klubami w Anglii. Nasza rywalizacja jest tak silna, przez małą odległość między miastami i fakt, że ścieramy się ze sobą od lat. Dlatego jeśli spytasz, któregokolwiek z naszych zawodników, o ten jeden mecz, który za wszelką cenę chciałby wygrać, to zawsze będzie to potyczka z United.”

Z drugiej strony barykady odzywa się Gary Neville:

„Nie znoszę Liverpoolu. Nie znoszę jego mieszkańców, ani niczego, co jest z nim związane.”

„To spotkanie, które masz z tyłu głowy, już na dwa tygodnie przed dniem meczu. Na tydzień przed wysuwa się na pierwszy plan, a trzy dni przed rozpoczęciem wali cię pięścią w nos. Jeśli pokonasz Liverpool, to będzie to twój najlepszy dzień w sezonie. Jeśli przegrasz, bezsprzecznie najgorszy.”

Tego typu wypowiedzi to norma. Manchester-Liverpool jest w Anglii starciem absolutnie kluczowym. Do kolejnej rywalizacji dojdzie już jutro, ale zanim zasiądziemy przed telewizorami, warto dowiedzieć się skąd wzięła się waga owej potyczki i wzajemna niechęć obu klubów.

Jak nie wiesz o co chodzi…

Jeśli na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki, to warto zaznaczyć, że ta – bądź co bądź – śmiertelna nienawiść, rozpoczęła się od podatków właśnie. Bo początek tego antagonizmu nie ma podłoża sportowego, i nie tyczy się tylko rywalizacji klubowej. W grę wchodzi zdecydowanie coś więcej, a więc walka o gospodarczy rozwój Manchesteru i Liverpoolu, a co za tym idzie, o byt mieszkańców obu miast. A burzliwa historia ich rywalizacji sięga aż XIX wieku i czasów rewolucji przemysłowej, podczas której, doszło do rozłamu w tych relacjach. 

Bo oba miasta przez długie lata funkcjonowały przecież w symbiozie. Manchester znany był z przemysłu włókienniczego i mógł śmiało nazywać się miastem robotniczym, na którego terenie znajdowało się mnóstwo manufaktur, a także innych ośrodków ściśle związanych z branżą tekstylną. Problem polega na tym, że miasto to, było w pełni uzależnione od oddalonego o zaledwie 50 km Liverpoolu, który to mógł poszczycić się własnym portem. Korelacja między dwoma zainteresowanymi wydaje się być oczywista, bo przecież lwia część surowców trafiająca do Liverpoolu właśnie, to materiały niezbędne do funkcjonowania przemysłu w Manchesterze. I tu wracamy do wymienionych na wstępie finansów. Materiały historyczne serwują nam różne teorie. Jedne mówią o pazerności włodarzy portowego miasta, którzy w sposób nagły i bezpardonowy dopuścili się znacznego podniesienia obowiązujących dotąd podatków, nałożonych na towar trafiający do liverpoolskiego portu. Inne, że wcale nie musiało do tego dojść, by Manchester chciał się po prostu uniezależnić, od swoich dotychczasowych partnerów.

Załóżmy więc, że prawda leży po środku. Niezależnie czy są one wysokie, czy niskie, podatków nikt z nas nie lubi. Nie lubili ich również ludzie rządzącym Manchesterem. I to właśnie podejście zaowocowało inwestycją bliską 15 mln funtów, której rezultatem był Manchester Ship Canal, a więc sztuczny kanał żeglugowy, który miał rozwiązać problemy z brakiem portu. Taki ruch zapewnił miastu suwerenność w interesach, i do dziś jest dla jego mieszkańców powodem do dumy. Najlepszym dowodem niech będzie fakt, że zarówno w herbie Manchesteru United, jak i City, widnieje statek, który symbolizuje owe przedsięwzięcie. Niezależność jednych, oznaczało spadek dochodów tych drugich. A to przełożyło się na sytuację materialną mieszkańców Liverpoolu, których spora część pracowała przecież w porcie, który nie dość, że przestał być spoiwem w relacjach dwóch potęg położonych w północno-zachodniej części Anglii, to jeszcze zyskał konkurencję. Ta rewolucja przełożyła się na wzrost bezrobocia w Liverpoolu i ogólne zubożenie tamtego społeczeństwa. Tak więc nawet jeśli oba miasta kiedyś łączyła jakakolwiek zażyłość, to ten okręt już dawno odpłynął. I znalazł się na burzliwych wodach. 

Rywalizacja gigantów 

Ale dlaczego nienawiść istnieje tylko na linii Manchester United-Liverpool FC, skoro kibice City, również mogą wspominać owy rozłam w relacjach? No i jest jeszcze przecież Everton! Tutaj biznes robi jednak miejsce dla sportowej rywalizacji. Otóż „The Citizens”, są topowym klubem dopiero od niedawna, a Everton, mimo dziewięciu mistrzostw, też nie jest raczej kojarzony jako potęgą angielskiego futbolu. Manchester i Liverpool zaś, to dwa najbardziej utytułowane zespoły w kraju, a ich rywalizacja i wzajemna niechęć ciągną się od lat.

Pierwszy bezpośredni pojedynek klubów datowany jest na październik, 1985. Wówczas Liverpool rozgromił rywala aż 7-1, co jest jednocześnie najwyższym zwycięstwem „The Reds” w historii tej rywalizacji. W rewanżu lepsze były „Czerwone Diabły”, które wygrały 5-2.

Jeśli zerknąć zaś na gabloty obu klubów, to zespół z miasta Beatlesów ma na swoim koncie 19 Mistrzostw Anglii. Ostatni triumf przypadł na rok 2020, jednak ich znakomita większość to lata 70 i 80. Co ciekawe, czasy te to okres posuchy w Manchesterze, który to zaczął dominować w krajowych rozgrywkach po roku 1990, a okres hegemonii zakończył niemal dwie i pół dekady później. Drużyna z Old Trafford może się pochwalić łącznie 20 tytułami, z czego aż 13 przypada na lata 1993-2013. 

I tutaj pora przejść do postaci Sir Alexa Fergusona, autora wszystkich tych sukcesów, a także najwybitniejszego menedżera w historii „Diabłów”, a być może i całej angielskiej piłki. Kiedy Szkot trafił na Old Trafford w 1983 roku, nikt nawet nie przeczuwał, że ruch ten może rozpocząć zupełnie nową erę. Szkoleniowiec znany jest zresztą z wypowiedzi w której oświadczył:

„Dla mnie największym wyzwaniem nie jest to, co dzieje się w tej chwili. Dla mnie największym wyzwaniem było strącenie Liverpoolu z ich pieprzonej grzędy. I możecie to wydrukować!”

Słowa te mają pokrycie w rzeczywistości. Liverpool po triumfie w 1990 roku, czekał na kolejny aż 30 lat, zazdrośnie patrząc na odwiecznego rywala, tracąc w tym czasie tytuł najbardziej utytułowanego klubu na angielskim podwórku. Oczywiście na jego rzecz. To czym jednak mogą pochwalić się fani „The Reds”, to aż 6 zwycięstw w Pucharze Europy, podczas gdy ich rywale sięgali po takie trofeum zaledwie trzykrotnie.

Trudna historia 

Niestety, bogate gabloty i gospodarcze przepychanki, to nie jedyne aspekty łączące oba zespoły. Zarówno Manchester jak i Liverpool, to kluby naznaczone tragiczną przeszłością,

Przenieśmy się do wydarzeń z 6 lutego, 1958 roku i wielkiej tragedii jaka dotknęła klub z Old Trafford. Zespół „Czerwonych Diabłów” dopiero co pokonał zespół Crveny Zvezdy i jego samolot wystartował z Belgradu, po to by przetransportować piłkarzy, trenerski sztab, a także grupę dziennikarzy, z powrotem do Anglii. Podróży towarzyszyło międzylądowanie, na lotnisku w Monachium, które to służyło wymianie paliwa. Niestety, problemy techniczne sprawiły, że rutynowa procedura zakończyła się koszmarem. Już pierwsza i druga próba startu nie powiodła się. Ale dopiero trzecia okazała się tą, która zakończyła się dramatem. Samolot rozbił się, jeszcze zanim w ogóle wzniósł się w powietrze. Maszyna uderzyła w garaż, w którym stała ciężarówka wypełniona paliwem. Doszło do wybuchu, który spowodował śmierć aż 23 z 43 pasażerów. W tym 8 zawodników United.

Jeśli zaś chodzi o historię Liverpoolu, to dzieje tego klubu naznaczone są katastrofami stadionowymi. Najpierw było Heysel, kiedy to w roku 1985 Liverpool ścierał się z Juventusem, w finale Pucharu Europy. Zanim jednak doszło do meczu, na trybunach rozegrał się dramat. Angielscy kibice zaatakowali fanów Juve, którzy to uciekając w popłochu tratowali się wzajemnie. Jakby tego mało, na część z nich spadła, zawalająca się, trzymetrowa ściana, która przyczyniła się do kolejnych zgonów. W trakcie zamieszek zginęło łącznie 39 kibiców (38 Włochów i 1 Belg). Wszystkie angielskie kluby, których fani już wcześniej kojarzeni byli z chuligaństwem, zostały wykluczone z europejskim rozgrywek na 5 lat. Liverpool otrzymał banicję o rok dłuższą.

Cztery lata później to kibice z Liverpoolu wystąpili w roli ofiar. Tragedia na Hillsborough to najsmutniejsze wydarzenie w dziejach tego klubu. Dramat rozgrywał się przy okazji półfinałowego spotkania o Puchar Anglii, w którym to „The Reds” mierzyli się z zespołem Nottingham Forest. Wówczas zarówno organizatorzy jak i policja dopuścili się masy zaniedbań, które przyczyniły się do śmierci 96 osób. Wszyscy byli fanami Liverpoolu. Głównym zarzutem jest fakt, że na stadionie znalazło się zbyt wielu kibiców, w zbyt krótkim czasie. Przepustowość bramek okazała się zbyt mała, w związku z czym, podjęto decyzję o otwarciu dodatkowej bramy. A to okazało się fatalnym w skutkach posunięciem. Stadion pękał w szwach, i to dosłownie. Zdecydowanie zbyt duży tłum zaczął powoli wpadać panikę, w wyniku, której ludzie zaczęli się wzajemnie tratować. Winą za całe zajście obarczano przez długi czas fanów The Reds, jednak ciągnące się latami śledztwo nie pozostawiło wątpliwości. Odpowiedzialność za tragedię ponosił kto inny, a liverpoolskiej społeczności zwrócono sprawiedliwość. 

Ktoś mógłby pomyśleć, że owe tragedie powinny pomóc kibicom zwaśnionych klubów, w znalezienia choćby nici sympatii. Nic bardziej mylnego. Zarówno jednym, jak i drugim zdarzało się dotknąć dna, kiedy to drwili sobie z dramatycznych wydarzeń w swoich durnych przyśpiewkach. I tak, kiedy kibice Manchesteru odwoływali się do wydarzeń z Hillsborough w słowach:

„Mordercy, nigdy nie jest wasza wina, zawsze jesteście ofiarami!”

to ich wrogowie odwdzięczali się im przyśpiewką:

„Kto to leży na pasie startowym, kto to umiera na śniegu? To Matt Busby i jego chłopcy, robiący jebany hałas, bo ich samolot nie może się wznieść.”

Komentarz jest tutaj zbędny. Na pewne rzeczy pozwolić sobie po prostu nie można.

Znaczenie meczu

Jutro takich haseł na pewno nie usłyszymy. I nie chodzi tu o zaufanie do jednych, czy drugich kibiców, a o to, że na stadionie ich po prostu nie będzie. Nie zmienia to faktu, że mecz ten jest istotny nie tylko ze względu na historię, ale także na końcowy układ tabeli. Dwa ostatnie sezony to perfekcyjne kampanie w wykonaniu Liverpoolu. Wicemistrzostwo i Mistrzostwo kraju, i dwukrotne zbliżenie się do bariery 100 punktów, to coś co musiało zadowolić miejscowych kibiców. Ci z Manchesteru mieli mniej powodów do zadowolenia, gdyż dwukrotnie oglądali plecy swoich największych rywali, zajmując kolejno 6 i 3 miejsce.

Dziś to już przeszłość. „Czerwone Diabły” co prawda szans na tytuł nie mają, ale pewnie usadowili się na pozycji numer dwa, która gwarantuje im udział w przyszłorocznej Lidze Mistrzów. Na nieobecność w tych elitarnych rozgrywkach nie może pozwolić sobie Liverpool, który na ten moment jest jednak za ich burtą. Piłkarze Kloppa potrzebują serii zwycięstw, która pozwoli im na wskoczenie do pierwszej czwórki Premier League, a potknięcia nie wchodzą w grę. I choć Manchester nie gra już w zasadzie o nic, to zrobi wszystko by przeszkodzić rywalom. Choćby – a może i przede wszystkim – przez wzgląd na stare dzieje.

This is England #12. The Invincibles. Arsenal w sezonie 2003/2004.

Bycie kibicem Arsenalu to od kilku dobrych lat droga przez ciernie, przeplatana kilkoma Pucharami Anglii. Dla fanów, którzy arsenalowego bakcyla połknęli w czasach wengerowskiej prosperity, tak radykalne obniżenie oczekiwań względem ukochanej drużyny nadal nie jest łatwe. Zazwyczaj po ważnych meczach chodzimy z minami przywodzącymi na myśl smutną żabę Pepe (nie mylić z Nicolasem). Dlatego dziś odbędziemy sentymentalną podróż do czasów, gdy Kanonierzy osiągnęli apogeum swojej wielkości. Wspaniały sezon 2003/2004 i korona Premier League, po którą Armatki sięgnęły, nie zaznając goryczy porażki. Jak do tego doszło? Zapraszam do lektury!

Czytaj dalej „This is England #12. The Invincibles. Arsenal w sezonie 2003/2004.”

Ryan Mason – pouczająca historia nowego szkoleniowca Tottenhamu

Jego życie zmieniło się w kilka sekund. Mógł kontynuować grę w Premier League, być solidnym ligowcem i reprezentantem Anglii. Po latach został najmłodszym menadżerem w historii ligi angielskiej. Gdy boisko opuszczał po raz ostatni, żegnano go brawami. On jednak nie mógł na nie odpowiedzieć. Znajdował się na noszach, a na ustach miał maskę tlenową. Oto Ryan Mason.

Czytaj dalej „Ryan Mason – pouczająca historia nowego szkoleniowca Tottenhamu”

Solskjaer na dobrej drodze, by przywrócić dawny blask Manchesteru United

Stołek, na którym siedzi Solskjaer stygnie z tygodnia na tydzień. Norweski menedżer udowadnia po raz kolejny, jak ważne w futbolu jest zaufanie ze strony  ludzi pociągających za sznurki i konsekwentne dążenie do celu. Menedżer Manchesteru United robi systematyczny progres, a coraz częściej pojawiają się głosy o nowym kontrakcie dla Norwega.

CIERPLIWOŚĆ KLUCZEM DO SUKCESU

Ole Gunnar Solskjaer, jak każdy menedżer klubu z ambicjami, przez media zwalniany był już jakieś 150 razy. Ed Woodward, mimo kryzysów i wpadek, pozostawał powściągliwy i nie podejmował żadnych nerwowych ruchów. Czytając brytyjską prasę, szczególnie tę śniadaniową, wyczytać mogliśmy coraz to nowsze nazwiska osób, które lada moment miały zająć gabinet menedżera w klubie z Old Trafford. W międzyczasie pojawiały się opinie, że postawienie na Ole jako stałego menedżera odbije się w klubie czkawką. Tymczasem Solskjaer, nic sobie z tego nie robiąc, kontynuuje pracę w angielskim klubie, a rezultaty są coraz bardziej widoczne. 

WZLOTY, UPADKI I CUD NA PARC DES PRINCES

Początek przygody Norwega w zespole 20-krotnego mistrza Anglii był co najmniej bardzo udany. Rozbita mentalnie grupa ludzi, którą pozostawił na Old Trafford Jose Mourinho, nagle zaczęła seryjnie wygrywać, strzelając przy tym sporo bramek. W okresie od 22 grudnia do 9 lutego 2018 roku United nie przegrał jedenastu meczów z rzędu, jednocześnie triumfując w pierwszych ośmiu. Już wtedy kibice z czerwonej części Manchesteru dostali jasny sygnał, że w ich ulubieńcach drzemie olbrzymi potencjał. Pierwsza porażka przyszła dopiero w meczu Ligii Mistrzów z PSG. Piłkarze Tuchela wracali do Paryża z zaliczką dwóch bramek strzelonych na wyjeździe, co, jak wiadomo, stawiało ich w roli murowanego faworyta. W rewanżu Solskjaer nie mógł skorzystać z kilku czołowych piłkarzy, w tym Paula Pogby. Żaden z ekspertów nie dawał piłkarzom United większych szans na korzystny rezultat. A jednak bramka Marcusa Rashforda, zdobyta w doliczonym czasie gry, dająca awans Czerwonym Diabłom do ćwierćfinału, oznaczała jeden z najbardziej spektakularnych comeback’ów w historii Ligii Mistrzów. Wydawać by się mogło, że tak znaczący triumf powinien napompować piłkarzy United pozytywną energią. Tymczasem po zwycięstwie w Paryżu podopieczni Solskjaera popadli w poważny kryzys. W pozostałych dwunastu meczach tamtej kampanii wygrali zaledwie dwa razy, odpadając w międzyczasie z rozgrywek Champions League. Forma zespołu była daleka od ideału, a bolesna porażka 0-4 na Goodison Park była tego najlepszym odzwierciedleniem. W tamtym okresie, pomiędzy marcem a majem, bilans United był wprost fatalny. Dwa zwycięstwa, dwa remisy i aż osiem porażek jasno wskazywały, że z zespołem dzieje się coś złego, a niektórym piłkarzom zwyczajnie nie zależy na dobrych wynikach. Winą za ten stan rzeczy obarczony został Norweg, a w mediach coraz głośniej zastanawiano się, czy zaoferowanie mu stałej umowy było najlepszym pomysłem. 

PRZEMYŚLANE I TRAFIONE TRANSFERY

Wskutek niezakwalifikowania się do następnej edycji Ligii Mistrzów, na Old Trafford z początkiem nowego sezonu musiały zapaść odważne decyzje. Pierwszy skład potrzebował wzmocnień, a duża liczba traconych goli zmotywowała działaczy i samego Solskjaera do aktywności na rynku transferowym. Po sprowadzeniu skrzydłowego Swansea – Daniela Jamesa, do czerwonej części Manchesteru trafił Harry Maguire. Była to jedna z najlepszych decyzji menedżera United, odkąd zaczął pracę przy Sir Matt Busby Way. Mimo kilku słabszych meczów i zawalonych bramek, rosły angielski obrońca wywierał coraz większy wpływ na poczynania defensywne United. Do tej pory, grając przez blisko dwa sezony, nie opuścił ani jednego spotkania ligowego. Dziś, ustalając skład na następny mecz, Solskjaer zaczyna właśnie od Maguire’a. Prawdziwy lider, który w pewnym momencie dostał nawet opaskę kapitańską. Transfer Anglika to jednak nic w porównaniu do tego, co wydarzyło się pół roku później. Odkąd Bruno Fernandes zdecydował się podpisać kontrakt z United, zespół przeszedł totalną metamorfozę. Właściwie od samego początku Portugalczyk odgrywa olbrzymią rolę w układance norweskiego menedżera. Jego liczby są fenomenalne, a Solskjaer może pochwalić się tym, że doprowadził do jednego z najlepszych transferów Manchesteru United na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Skupiając się na ruchach kadrowych, nie można zapomnieć o przewietrzeniu szatni i odmłodzeniu kadry, jakich dokonał w ciągu nieco ponad dwóch lat Norweg. To za jego kadencji klub opuścili piłkarze, którzy pobierali ogromne tygodniówki, a na boisku mieli niewiele do zaoferowania. Mowa przede wszystkim o Alexisie Sanchezie. Blisko 500 tysięcy funtów, zasilające co tydzień jego konto nijak się miało do formy, jaką prezentował podczas pobytu na Old Trafford Chilijczyk. Oprócz niego, klub opuścili Antonio Valenica, Marouane Fellaini, Matteo Darmian, Ashley Young, Chris Smalling, Marcos Rojo i Romelu Lukaku, który w czerwonej koszulce z diabłem na piersi nigdy nie wykorzystał pełni swojego potencjału. Przed tym sezonem, do Lazio wypożyczony został również Andreas Perreira. 

INWESTYCJA W PRZYSZŁOŚĆ, KONTUNUOWANIE TRADYCJI I DOBRE WYBORY PERSONALNE

Ole Gunnar Solskjaer, podpisując kontrakt z Manchesterem United, doskonale wiedział, jak ważna jest inwestycja młodych, głodnych sukcesów piłkarzy. Ściągnięcie Aarona Wan-Bissaki, Amada Diallo czy Facundo Pellestriego wyraźnie pokazuje, że wizja rozwoju i długofalowych korzyści są dla niego sprawą pierwszoplanową. Oczywiście, marka taka jak Manchester United, gdzie presja jest ogromna a kibice pragną sukcesów tu i teraz, nie może pozwolić sobie na granie „dzieciakami”. Stąd tez decyzja o sprowadzeniu na Old Trafford Edinsona Cavaniego. Czerwonym Diabłom od dwóch lat brakowało w szatni prawdziwego snajpera, który w pojedynkę móglby wygrać im mecz. Odion Ighalo, jak wszyscy wiemy, był tylko opcją tymczasową. Nigeryjczyk zostawił kawał zdrowia grając dla Manchesteru United, ale jego możliwości były jednak ograniczone. Co innego Cavani. Jego wpływ na grę zespołu mogliśmy zobaczyć już w pierwszych kilku meczach. Urugwajczyk wniósł wiele doświadczenia i spokoju w szeregi ofensywy United. Skorzystać na obecności w drużynie Cavaniego powinien Mason Greenwood, który od momentu wejścia do pierwszej drużyny, robi systematyczny progres. Młody Anglik debiutował właśnie u Solskjaera. To pod jego batutą Greenwood stał się pierwszym od 2003 roku nastolatkiem, który wchodząc z ławki w meczu United zanotował bramkę i asystę. Ostatnim, który tego dokonał był sam Cristiano Ronaldo. Młody Anglik jest też na najlepszej drodze, by dogonić Wayne’a Rooneya. Co prawda do rekordu strzeleckiego trochę mu jeszcze brakuje, ale Greenwood może go przeskoczyć pod względem bramek dla United, będąc nastolatkiem. Rooney miał 15 takich trafień, Greenwoodowi brakuje w tym momencie tylko dwóch, by zrównać się z legendarnym napastnikiem. Oprócz wspomnianego wyżej Greenwooda, w pierwszej drużynie Manchesteru United pod wodzą Solskjaera debiutowało jeszcze 12 zawodników akademii: Tahith Chong, James Garner, Brandon Williams, Di’Shon Bernard, Ethan Laird, Dylan Levitt, D’Mani Mellor, Largie Ramazani, Ethan Galbraith, Teden Mengi, Shola Shoretire i Dean Henderson. 

W przypadku młodego bramkarza, który poprzedni sezon spędził na udanym wypożyczeniu do Sheffield United, Solskjaer po raz kolejny udowadnia, że nie boi się podjąć trudnych i nieoczywistych decyzji. Posadzenie De Gei na ławce i postawienie na dużo mniej doświadczonego Hendersona było dość ryzykowne, ale póki co ta decyzja się broni. Henderson wprowadził dużo spokoju w szyki obronne United. Wydaje się, że pod względem komunikacji jest już o półkę wyżej od hiszpańskiego golkipera. Solskjaera pochwalić trzeba także za dobrą ocenę sytuacji z Paulem Pogbą. Jeszcze tak niedawno wydawało się, że dni Francuza na Old Trafford są policzone. Wypowiedzi Mino Raioli, agenta piłkarza, tylko potwierdziły plotki o rychłym odejściu Pogby. Tymczasem Norweg, jak zwykle z klasą, ale  stanowczo dał do zrozumienia, że to on rządzi na Old trafford. Odkąd francuski Mistrz Świata wyleczył kontuzję, gra na naprawdę wysokim poziomie, a wszelkie pogłoski na jego temat nie mają przełożenia na boiskowe poczynania. Wracając jeszcze na moment do transferów, trzeba wyraźnie zaznaczyć, że świetnym ruchem było sprowadzenie do angielskiego klubu Alexa Tellesa z FC Porto. Nawet, jeśli Brazylijczyk nie ma aż tak bezpośredniego wpływu na grę United, to sama jego obecność w drużynie świetnie podziałała na Luke’a Shawa. Lewy obrońca jest jednym z najlepszych piłkarzy United w tym sezonie, a jego wysoka forma ma kluczowe znaczenie dla obrazu gry Czerwonych Diabłów. 

WUEFISTA Z NIEZŁYM BILANSEM

Pamiętacie „run” Liverpoolu po tytuł mistrzowski w poprzednim sezonie i taranowanie każdego, kto stanął na ich drodze? Mało kto pamięta dzisiaj, ale to Solskjaer właśnie jako pierwszy przeciwstawił się maszynie Kloppa, remisując 1-1 na Old Trafford. I to dosyć pechowo, bo Liverpool wyrównał w ostatnich pięciu minutach po golu Adama Lallany. Ogólnie rzecz ujmując, łatka wuefisty, przyczepiona Norwegowi przez grupy jego adwersarzy, ma mniej więcej tyle samo sensu jak stwierdzenie, że w Anglii gra się tylko lagę do przodu. No może poza Stoke City i Burnley, ale o nich kiedy indziej. Ole Gunnar Solskjaer, podczas niespełna dwuipółletniego pobytu na Old Trafford czterokrotnie wygrywał z Guardiolą, trzykrotnie z Lampardem (którego nie ma dziś już w Chelsea), po dwa razy z Tuchelem i Mourinho. Raz górą był w starciach z Nagelsmanem, Sarrim, Kloppem i Bielsą. Przynajmniej połowa z nich jest powszechnie lansowana na fachowców dużo lepszych od Norwega. Oprócz tego, to właśnie Solskjaer, jako pierwszy w historii menedżer Manchesteru United, wygrał swoje trzy pierwsze spotkania w derbach na terenie City. Od początku zeszłego sezonu, Czerwone Diabły pod wodzą Ole przegrały 12 ligowych meczów. Dokładnie tyle samo, co Liverpool i o jeden mecz mniej od ekipy Guardioli. Jeśli chodzi o rywalizację z drużynami z TOP6, jak do tej pory, też nie wygląda to najgorzej. W tym sezonie bilans to 2 zwycięstwa, 5 remisów i jedna porażka, aczkolwiek bardzo bolesna. W meczach przeciwko City piłkarze United zdobyli cztery punkty, w obu meczach ligowych zachowując czyste konto. Podobnie jak w meczach z Chelsea, jednak tam dwukrotnie padał bezbramkowy remis. Jak na kogoś, kto nie ma pojęcia na czym polega ten biznes, norweski menedżer radzi sobie całkiem dobrze. 

NIE ZAWSZE TAK KOLOROWO

Oczywiście, nie wszystko w drużynie United zawsze działa perfekcyjnie. Kamyczkiem do ogródka Solskjaera należy uznać przede wszystkim trzy przegrane półfinały: dwumecz Carabao Cup z City, porażki z Chelsea w FA Cup i Sevillą w Lidze Europy. W najważniejszych momentach sezonu nadal coś się blokuje, a marzenia o upragnionym trofeum trzeba odkładać na następny rok. Do tego dochodzi absolutna kompromitacja na Old Trafford w meczu ze Spurs. Co prawda United grał w osłabieniu przez ponad 60 minut, po czerwonej kartce dla Martiala, ale nie jest to żadne usprawiedliwienie tak wysokiej porażki. Tottenham obnażył tego dnia wszystkie słabości United, bezwzględnie wykorzystując błędy popełnione przez gospodarzy. Plamą na honorze Solskjaera jest także odpadnięcie z Ligii Mistrzów obecnego sezonu jeszcze w fazie grupowej. United nie trafił na najłatwiejszych rywali, ale mając komplet punktów po dwóch pierwszych meczach z PSG i Lipskiem, po prostu nie mógł odpaść. Niestety stało się inaczej, a Solskjaer musiał wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za niekorzystny rezultat. Norweski menedżer był krytykowany głównie za brak reakcji i zostawienie Freda na boisku w domowym meczu z PSG. Brazylijczyk zobaczył drugą żółtą kartkę, a United ostatecznie przegrał 1-3. Jedynym faktem, mogącym choć trochę usprawiedliwić piłkarzy Ole jest to, że jest to młody zespół, któremu często brakuje konsekwencji. W kilku przypadkach zdarzało się, że mając teoretycznie mecz pod kontrolą i prowadząc na 10-15 minut przed końcem, ostatecznie tracili punkty. W kluczowych momentach czasem wychodzi brak doświadczenia czy nawet wyrachowania. Z drugiej strony, na Old Trafford mają na czym budować, a młodzi zawodnicy coraz częściej stanowią o sile zespołu. United, zaraz po Brighton, ma najmłodszy zespół w całej Premier League. 23-letni Marcus Rashford, który z kilku powodów nie jest w najwyższej formie od dłuższego czasu, a mimo wszystko zdobył w tym sezonie już 20 bramek i 12 asyst, już teraz jest liderem zespołu. 

DNA I KONTYNUACJA TRADYCJI

Odkąd Ole Gunnar Solskjaer pojawił się w Manchesterze, konsekwentnie stara się wpoić swoim piłkarzom słynne już „DNA”. I nie jest to tylko gra pod publiczkę. Zawodnicy United mają dawać z siebie wszystko niezależnie od okoliczności, wciąż podnosząc sobie poprzeczkę. Norweg stara się wprowadzić do drużyny mentalność zwycięzców i prawdziwego ducha Czerwonych Diabłów. Podczas gry dla United pod wodzą Sir Alexa Fergusona, Solskjaer doskonale rozumiał jak ważny jest upór, wiarę we własne umiejętności i gra do ostatniego gwizdka. Sam okrzyknięty został mianem super rezerwowego, a jego gol w finałowym meczu Champions League z Bayernem przeszedł do historii tych europejskich rozgrywek. Takiej samej determinacji i zaangażowania oczekuje od swoich podopiecznych norweski menedżer. To właśnie w tym elemencie widać największy progres i rękę Ole Gunnara Solskjaera. Czerwone Diabły są najlepszą drużyną w TOP5, która w tym sezonie zdobyła najwięcej punktów z pozycji przegrywającego.

Piłkarze Solskjaera zdobyli 28 takich oczek. Jeśli chodzi o powroty, piłkarze United potrafili aż dziewięciokrotnie zwyciężać w meczach, w których musieli odrabiać straty. Mowa tylko o obecnym sezonie Premier League. Najlepszy pod tym względem w historii jest Newcastle United – 10 comebacków w kampanii 01/02. Ogromne znaczenie w filozofii Manchesteru United ma też szkolenie młodych zawodników i sukcesywne wprowadzanie ich do pierwszego zespołu. Solskjaer kontynuuje na Old Trafford piękną tradycję, która rozpoczęła się ponad 80 lat temu. Przez cały ten okres, w ponad 4000 meczach z rzędu, w składzie meczowym United pojawia się przynajmniej jeden piłkarz, który jest wychowankiem klubu z czerwonej części Manchesteru! Marcus Rashford jest jednym z nich. Mimo kilku kontuzji i wahań formy stał się jednym z najlepszych piłkarzy United na przestrzeni ostatnich 3 lat. Podobnie Scott McTominay, którego charakter i determinacja w pełni odzwierciedlają cechy, jakie musi posiadać piłkarz Manchesteru United. Jeśli chodzi o poczynania ofensywne, to tutaj również uznanie należy się Solskjaerowi. W dwóch ostatnich sezonach ligowych piłkarze United strzelali kolejno 65 i 66 goli. W tym momencie udało im się pokonać bramkarzy rywali 61-krotnie, ale do zakończenia rozgrywek pozostało jeszcze 7 kolejek. Można więc śmiało założyć, że i pod tym względem Czerwone Diabły dokonają progresu. W obecnej kampanii tylko czterem piłkarzom na poziomie Premier League udało się strzelić 20 lub więcej goli we wszystkich rozgrywkach. Dwóch z nich to piłkarze United: Bruno Fernandes (23 gole) i Marcus Rashford (20). Dobra forma strzelecka obu piłkarzy znacznie przyczyniła się do kolejnego osiągnięcia, jakie w CV może zapisać sobie Solskjaer. Manchester United kontynuuje imponującą passę 23 wyjazdowych meczów z rzędu bez porażki w lidze. Tylko Arsenal może pochwalić się lepszym rekordem (27). 

ZDOBYCIE TROFEUM PRZEŁOMOWYM MOMENTEM

Podsumowując, Ole Gunnar Solskjaer, mimo wielu głosów krytyki i kilku wpadek, wykonuje na Old Trafford kawał dobrej roboty. Norweg doskonale wie, w którym kierunku chce doprowadzić klub, którego dobro ewidentnie leży mu na sercu. Jego kultura osobista i spokój często powodują, że staje się łatwym celem mediów i środowiska piłkarskiego na Wyspach. Punktem zwrotnym w jego karierze byłoby zdobycie tak długo wyczekiwanego przecież trofeum. Wzniesienie pucharu z pewnością zdjęłoby presję z piłkarzy United i podniosło wiarę we własne umiejętności. Już w czwartek Manchester United zmierzy się na na Old Trafford z Granadą w rewanżowym meczu ćwierćfinałów Ligii Europy. Zaliczka z pierwszego spotkania pozwala wierzyć, że United po raz kolejny staną przed szansą awansu do finału tych rozgrywek. Droga nie będzie prosta, ale jeśli Czerwone Diabły chcą znów aspirować do miana jednej z najlepszych drużyn Starego Kontynentu, muszą zrobić wszystko, by 26-go maja w Gdańsku móc podnieść ręce w geście triumfu.

KAROL KOCZTA

Sunderland coraz bliżej upragnionego awansu do Championship. Wszystko wskazuje na to, że limit pecha na Stadium of Light został wyczerpany

SPADEK Z PREMIER LEAGUE I POCZĄTEK PROBLEMÓW

Sunderland pożegnał się z rozgrywkami Premier League w sezonie 2016/17, zajmując ostatnie miejsce w tabeli. Mimo pełnego goryczy i rozczarowań sezonu nikt nie spodziewał się wówczas, jak nisko upadnie klub, który przez 10 lat z rzędu występował na pierwszoligowych angielskich boiskach. Simon Grayson, nowy menedżer zespołu ze Stadium of Light został postawiony przed bardzo trudnym zadaniem, jakim miał być powrót do angielskiej elity. Jeszcze przed rozpoczęciem nowego sezonu z klubu odeszło kilku kluczowych graczy, jak Jordan Pickford, Jeremain Lens, Sebastian Larsson czy Jermain Defoe. O sile zespołu miała stanowić mieszanka weteranów takich jak John O’Shea, Darron Gibson czy Lee Cattermole w połączeniu z głodną sukcesów młodzieżą. Rzeczywistość okazała się brutalna. Zawirowania związane ze zmianą właściciela, nietrafione transfery, koszty utrzymania niechcianych piłkarzy, ogromny pech w poszczególnych meczach – wszystko to sprawiło, że zamiast walki o awans, Sunderland desperacko musiał walczyć o pozostanie w Championship. 

Po zwolnieniu Graysona, nowym menedżerem został Chris Coleman. Były selekcjoner reprezentacji Walii, z którą dotarł aż do półfinału Mistrzostw Europy, witany był w klubie jako gwiazda i nadzieja na lepszą przyszłość. W momencie podpisania kontraktu przez Colemana, Sunderland okupował ostatnią – 24. pozycję z ligowej tabeli. Walijczyk podjął się ekstremalnie trudnego zadania. Forma prezentowana przez jego nowych piłkarzy była po prostu fatalna, do tego dochodziły braki kadrowe. Oliwy do ognia dolewały plotki o rychłej sprzedaży klubu. Na domiar złego, Darron Gibson, jeden z najbardziej doświadczonych zawodników w drużynie, będąc pod wpływem alkoholu spowodował kolizję drogową. Reakcja klubu mogła być tylko jedna. Kontrakt Gibsona został rozwiązany. Atmosfera w zespole była daleka od ideału. Najlepiej opłacanym piłkarzem w klubie był Jack Rodwell, który co tydzień inkasował 40 tysięcy funtów, a częściej niż na boisku widywany był na trybunach i w gabinecie lekarza. Swojej frustracji nie kryli kibice Sunderlandu, którzy coraz częściej domagali się odejścia Ellisa Shorta – właściciela klubu. Reputacja pogarszała się z miesiąca na miesiąc, idąc w parze z mizernymi wynikami, jakie osiągali na boiskach Championship piłkarze Czarnych Kotów. Coleman, od którego oczekiwano o wiele więcej, zdołał wygrać zaledwie 5 z 28 meczów ligowych. Po pechowej porażce na własnym stadionie z Burton Albion dla Sunderlandu nie było już ratunku. Klub musiał się pogodzić z kolejną wizją spadku. Coleman został zwolniony, a Sunderland wkrótce miał trafić w nowe ręce. 

ERA DONALDA, METHVENA I ROSSA

Jeszcze w kwietniu 2018 roku Ellis Short po spłaceniu dlugów, zdecydował się na sprzedaż Sunderlandu. Klub trafił w ręce konsorcjum, którego głównymi udziałowcami byli Stewart Donald i Charlie Methven. Pierwszy z nich miał już pewne doświadczenie w prowadzeniu klubu piłkarskiego, inwestując wcześniej swój majątek w Eastleigh FC i Oxford United. Drugi, ekscentryk traktujący wszystkich z góry, skupiający się wyłącznie na finansach, starał sie wprowadzić w klubie model korporacyjny. Ich pierwszą decyzją było zatrudnienie na stanowisku menedżera Jacka Rossa, który pracował do tej pory w St.Mirren. Przed Szkotem postawiony został jasno określony cel – bezpośredni awans do Championship. Klub spadając z roku na rok na trzeci poziom rozgrywek notował olbrzymie straty finansowe, na które dłużej nie mógł sobie pozwolić. Zatrudnienie Rossa spotkało się z ogólną aprobatą zarówno wśród fanów, jak i środowiska piłkarskiego w Anglii. Szkocki menedżer zaczął naprawdę dobrze, zwyciężając w czterech z pięciu meczów League One. Pierwsza porażka przyszła dopiero w ósmej kolejce. Lepszy okazał się być ponownie Burton Albion. Co prawda w pucharach Sunderland odpadał dosyć szybko, ale awansował jednocześnie do finału EFL Trophy, w którym musiał uznać wyższość Portsmouth FC. Po zaciętym meczu i wyrównującym golu McGeady’ego w ostatniej minucie dogrywki, Sunderland ostatecznie przegrał 6-7 w rzutach karnych. Na londyńskim Wembley zebrało się tego dnia ponad 85 tysięcy widzów.

Fani Czarnych Kotów znani są w Anglii ze swojego fanatycznego podejścia i wspierania piłkarzy nawet w najgorszych momentach. Region, z którego pochodzą nie jest najbogatszym w kraju, a piłka nożna pomaga choć na chwilę zapomnieć o problemach dnia codziennego. Przekonać się o tym mogliśmy, oglądając wyprodukowaną przez Netflix serię, zatytułowaną „Sunderland ‘till I die”. Mimo porażki w finale, do końca sezonu pozostało jeszcze kilka ważnych gier, a Sunderland oscylował wokół 4-5 miejsca w tabeli. Niestety, mimo dobrej gry i postawy zespołu, klub ze Stadium of Light zakończył zmagania ligowe na piątym miejscu, umożliwiającym grę w play offach o awans do Championship. W półfinałach podopieczni Jacka Rossa trafili właśnie na Portsmouth. Mieli więc idealną okazję, by zrewanżować się za niedawną porażkę na Wembley. W pierwszym meczu, po bramce Chrisa Maguire’a gospodarze wygrali 1-0. W rewanżu na Fratton Park, mimo nerwowej końcówki i emocji do ostatniego gwizdka, mecz zakończył się bezbramkowym remisem, oznaczającym dla Sunderlandu awans do finału baraży. W najważniejszym meczu sezonu Sunderlandowi przyszło sie mierzyć z Charlton Athletic. Lepiej w to spotkanie weszli piłkarze z północy Anglii, obejmując prowadzenie już po pięciu minutach po kuriozalnym nieporozumieniu z bramkarzem i samobójczym trafieniu Naby Sarra. Jeszcze w pierwszej połowie piłkarze z Londynu doprowadzili do remisu. Defensywa Sunderlandu rozstała „rozklepana” przez Joe Aribo i Lee Taylora, a po wstrzeleniu piłki ze skraju pola karnego Ben Purrington z najbliższej odległości wyrównał na 1-1. I kiedy wydawało się, że nic już się nie wydarzy w tym meczu, w czwartej minucie doliczonego czasu gry po serii błędów w defensywie Sunderland stracił bramkę, która zaważyła o losach awansu. De ja vu. Już w poprzednim sezonie ich zmorą były głupio tracone gole w końcowej fazie spotkania. Nie inaczej było tym razem. Po długiej, ciężkiej batalii, walki do samego końca i ostatecznie dwóch przegranych finałach, Sunderland po raz kolejny zawiódł swoich kibiców, a cel postawiony przez zarząd przed rozpoczęciem sezonu nie został zrealizowany. Mimo tego, tym razem włodarze ze Stadium of Light nie dokonali żadnych nerwowych ruchów, a Jack Ross zachował posadę menedżera zespołu.

POWRÓT DO RZECZYWISTOŚCI, INDOLENCJA ZARZĄDU I PRESJA ZE STRONY KIBICÓW

Po nieudanej próbie awansu i dwóch porażkach w najważniejszych meczach sezonu, kibice Sunderland domagali się coraz głośniej daleko idących zmian, włącznie ze sprzedażą ich ukochanego klubu. Za niepowodzenia w poprzedniej kampanii winili głównie Stewarta Donalda. Głównymi zarzutami kierowanymi wobec niego była nieumiejętność w prowadzeniu klubu piłkarskiego i nieudolność na rynku transferowym. Najlepszym podsumowaniem jego nieznajomości branży było desperackie sprowadzenie do klubu Willa Grigga w styczniowym oknie transferowym. Mimo podpowiedzi ze strony współpracowników, w tym szefa działu skautingu, Donald zdecydował się zapłacić za 27-letniego wtedy piłkarza Wigan kwotę 3 milionów funtów. Oczywiście północnoirlandzki napastnik nie był wart nawet połowy tej sumy. Życie szybko zweryfikowało jego umiejętności. W dwudziestu ligowych meczach Grigg był w stanie tylko raz pokonać bramkarzy rywali. Jednego gola dorzucił także w meczu EFL Cup przeciwko Grimsby Town. Szybko zdano sobie sprawę, że jego transfer to jedno wielkie nieporozumienie. Mimo to, piłkarz został w Sunderlandzie na kolejny sezon. I tu bez większych niespodzianek. W rozgrywkach League One przebywał na boisku zaledwie 374 minuty. W styczniu, bez żalu wypożyczono go do MK Dons, gdzie w debiucie strzelił dwa gole w meczu z Rochdale. Przez cztery miesiące rozegrał tam łącznie 13 spotkań, zdobywając tylko 3 bramki. Kontrakt z Sunderlandem wiąże go do maja 2022 roku. Jeśli nagle nie zacznie seryjnie zdobywać bramek, ciężko będzie na nim zarobić jakiekolwiek poważne pieniądze. 

Sympatycy drużyny ze Stadium of Light od początku krytykowali aspekt finansowy towarzyszący transferowi Grigga. Stewart Donald przed rozpoczęciem sezonu 19/20 był zdecydowanie bardziej ostrożny i nie podejmował już desperackich kroków podczas letniego okna transferowego. Jednocześnie nie ukrywał, że jeśli tylko pojawi się zadowalająca oferta, odda klub w ręce nowego inwestora. Presję na nim coraz częściej wywierały grupy stowarzyszenia kibiców. Menedżer Jack Ross pogodził się z faktem, że ewentualne wzmocnienia pierwszej drużyny muszą się zmieścić w ściśle określonym budżecie. Do klubu trafiali więc głównie piłkarze dostępni z wolnego transferu, tacy jak Conor McLaughlin, Joel Lynch, Lee Burge i Kyle Lafferty

Mimo ograniczonych możliwości sezon 19/20 zaczął się całkiem udanie. Sunderland w pierwszych pięciu meczach ligowych zdobył 11 punktów. Co prawda zajmował w tamtym momencie dopiero szóste miejsce, ale w tabeli ligowej panował ogromny ścisk a różnice między pierwszym a dziesiątym miejscem były minimalne. Potem przyszły dwie niespodziewane porażki z Peterborough i Burton Albion. Nic nie wskazywało wtedy, że przygoda Jacka Rossa z klubem może się wkrótce zakończyć. Tymczasem po meczu jedenastej kolejki z Lincoln City, przegranym przez Sunderland 0-2, Szkot został zwolniony. Szokująca decyzja, tym bardziej zważywszy na to, że była to dopiero trzecia ligowa porażka, a Czarne Koty zajmowały piątą pozycję w tabeli League One. Jack Ross podczas pobytu na Stadium of Light wykonał kawał dobrej roboty, a w wielu przypadkach mógł mówić o zwyczajnym braku szczęścia. Nie uchroniło go to jednak przed utratą posady, którą sprawował przez okres 501 dni. Ross poprowadził Sunderland łącznie w 76 meczach, a jego bilans to 40 zwycięstw, 25 remisów i 11 porażek. Średnia punktów wynosząca 1.91 na mecz również robi wrażenie. 

PRZEJĘCIE STERÓW PRZEZ PHILA PARKINSONA I PRZEDWCZEŚNIE ZAKOŃCZONE ROZGRYWKI

W miejsce Jacka Rossa zatrudniony został były opiekun Bolton Wanderers – Phil Parkinson. Początek miał co najwyżej średni, ale zespół nadal zajmował miejsce w tabeli dające awans do fazy play off. Jak się później okazało, szalejąca pandemia Covid-19 spowodowała anulowanie dalszych gier i przedwczesne zakończenie sezonu. Sunderland uplasował się finalnie na dopiero ósmym miejscu, co oznaczało pozostanie w League One na kolejny rok. Decyzje władz EFL spotkały się z ogólną krytyką i niezadowoleniem, jednak protestujące kluby niewiele wskórały i ostateczny układ tabeli pozostał niezmieniony. 

Przed rozpoczęciem obecnego sezonu Sunderland, jak większość klubów League One musiał się liczyć z olbrzymią dziurą w budżecie, co jednocześnie ograniczało ich możliwości na rynku transferowym. Podobnie jak rok wcześniej, osoby odpowiedzialne w klubie za sektor finansowy sprzeciwiały się sprowadzaniu drogich w utrzymaniu piłkarzy, a zespół wzmocnili głównie zawodnicy dostępni z wolnego transferu, jak Aiden O’Brien, Remi Matthews, Bailey Wright czy Danny Graham. Ten ostatni, z powodu ciągłych problemów zdrowotnych już w styczniu bieżącego roku zdecydował się na zakończenie profesjonalnej kariery. Jedynym piłkarzem, za którego Sunderland gotów był wyłożyć jakiekolwiek pieniądze, był sprowadzony ze szkockiej Premiership Ross Stewart. Jego transfer zamknął się w granicach 400 tysięcy funtów. Dużym plusem było zatrzymanie w klubie Aidena McGeady’ego, który poprzedni sezon spędził na niezbyt udanym wypożyczeniu w Charlton Athletic. Zmiana otoczenia dobrze zrobiła jednak 33-letniemu szkockiemu skrzydłowemu, po powrocie do klubu znów jest wiodącą postacią w drużynie Czarnych Kotów.

W meczu otwarcia Sunderland tylko zremisował z Bristol Rovers na własnym stadionie, ale gra zespołu mogła napawać optymizmem. Pierwsza porażka przyszła dopiero w siódmej serii spotkań. Lepsi okazali się piłkarze Portsmouth, wywożąc cenne trzy punkty ze Stadium of Lights. Historia znów zatoczyła koło i piłkarze prowadzeni przez Parkinsona mieli niedużą stratę do pierwszych dwóch lokat premiowanych bezpośrednim awansem. Po 13 kolejkach i serii trzech meczów bez zwycięstwa, Sunderland spadł na ósme miejsce w tabeli. Mimo, że był to pierwszy, niewielki z resztą kryzys, na dywanik wezwany został Phil Parkinson. Na drugi dzień mógł powoli zabierać swoje rzeczy z gabinetu menedżera. Stuart Donald po raz kolejny udowodnił, że kierowanie klubem piłkarskim zwyczajnie go przerasta. W ciągu trzech lat Sunderland zwolnił piątego menedżera! W jego miejsce zatrudniony został dosyć nieoczekiwanie Lee Johnson. 5 grudnia zaprezentowany został oficjalnie jako nowy opiekun zespołu. W debiucie na ławce trenerskiej jego Sunderland przegrał na własnym stadionie 0-1 z Wigan. W następnych trzech meczach udało się zdobyć pięć punktów, co pozwoliło przesunąć się o dwie lokaty w górę tabeli. 19 stycznia na Stadium of Light przyjechał Plymouth. Goście okazali sie lepsi, wygrywając 2-1. O dziwo, nikt nie myślał wtedy o zwalnianiu kolejnego trenera, a przynajmniej można było odnieść takie wrażenie. Jak się później okazało, była to jedna z nielicznych dobrych decyzji działaczy Sunderland w ostatnich latach.

PIERWSZE OD LAT TROFEUM I ŚWIETNA PASSA TRWAJĄCA DO DZIŚ

Od momentu wspomnianej wyżej porażki z Plymouth, piłkarze prowadzeni przez Lee Johnsona przeżywają prawdziwy renesans formy. W lidze niepokonani są od 16 spotkań, co pozwoliło awansować na trzecie miejsce w tabeli. W Sunderlandzie znów uwierzono, że po latach upokorzeń i zawodów, w końcu uda się zrealizować cel i awansować do Championship. Nadzieje kibiców na lepsze jutro wzbudziła  też długo wyczekiwana zmiana warty w zarządzie. Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, po długich i skomplikowanych negocjacjach, Stewart Donald zdecydował się w końcu sprzedać klub. Sunderland trafił w ręce francuskiego multimilionera Kyrila Louisa-Dreyfusa. W lutym bieżącego roku, po spełnieniu wszelkich warunków i zatwierdzeniu przez władze EFL, Dreyfus stał się prezesem i głównym udziałowcem angielskiego klubu. Charlie Methven, Juan Sartori oraz Stewart Donald pozostali w klubie jako mniejszościowi akcjonariusze. 

Zmiana właściciela, oczyszczona atmosfera i jasno sprecyzowana sytuacja prawna klubu wydaje się mieć znaczący wpływ na boiskowe poczynia piłkarzy Sunderlandu. Oprócz świetnej postawy w lidze i długiej serii bez porażki, do klubowej gabloty w końcu trafił długo wyczekiwany puchar. 14 marca, w rozegranym na Wembley finale Czarne Koty pokonały 1-0 Tranmere Rovers po bramce Lyndena Goocha. Dla klubu z północno-wschodniej części Anglii jest to pierwsze trofeum od 48 lat! Sunderland, który przez pięć ostatnich sezonów musiał się liczyć z upokorzeniami, w końcu może powiedzieć o sobie, że jest najlepszy. Nawet, jeśli jest to tylko EFL Trophy, przez wielu uważane w Anglii za puchar gorszego sortu.

Pierwsze od blisko pięciu dekad trofeum powinno zmotywować piłkarzy i sztab do jeszcze cięższej pracy i przyczynić się do długo wyczekiwanego awansu. Po 38 kolejkach Sunderland zajmuje trzecie miejsce w tabeli, ze stratą pięciu punktów do lidera z Hull. Piłkarze Lee Johnsona mają jednak o dwa mecze rozegrane mniej. Czołowymi graczami Sunderland FC są Max Power, Grant Leadbitter, Josh Scowen, Chris Maguire, Aiden McGeady i przede wszystkim Charlie Wyke. Anglik znajduje się w wyśmienitej formie strzeleckiej. W tym sezonie, w 36 meczach ligowych zdobył aż 22 gole. Przed piłkarzami Johnsona stoi ogromna szansa, którą powinni wykorzystać. Już dziś podejmować u siebie będą siódmy w tabeli Charlton. Trzy punkty w tym meczu mogą mieć kluczowe znaczenie w kontekście walki o bezpośredni awans do Championship.

KAROL KOCZTA

Zacznij bloga na WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Do góry ↑