Mieliśmy ich na plakatach! Pięciu najbardziej kultowych piłkarzy z mojego dzieciństwa. (lata 1998-2003).
Czytaj dalej „Wykop z piątki #1. Pięciu najbardziej kultowych piłkarzy z mojego dzieciństwa.”
Futbol, trybuny, polityka i społeczeństwo
Mieliśmy ich na plakatach! Pięciu najbardziej kultowych piłkarzy z mojego dzieciństwa. (lata 1998-2003).
Czytaj dalej „Wykop z piątki #1. Pięciu najbardziej kultowych piłkarzy z mojego dzieciństwa.”
Jest rok 2005, ulice Liverpoolu roją się od fanów w czerwonych koszulkach. Nic dziwnego, ich idole świętują właśnie swój triumf w Lidze Mistrzów. Całe miasto celebruje sukces, jakim niewątpliwie jest pokonanie AC Milan w prawdopodobnie najbardziej dramatyczny finale w historii tych rozgrywek. Gdzieś w tłumie stoi 6-letni chłopiec, który rzecz jasna nie wie, że za blisko 15 lat to właśnie on stanie się lokalnym idolem.
Czytaj dalej „Trent Alexander-Arnold. Od Stambułu po Madryt.”
Walentynki to święto, które dla wielu osób… nie znaczy kompletnie nic. Wszak miłość swojej drugiej połówce można wyznawać w każdy z pozostałych 365 dni w roku. 14 lutego traktujemy jako jedno ze świąt najbardziej napędzanych przez marketing. Nastawionych na zysk dla restauracji, kwiaciarni czy kin. Osoby posiadające swoją sympatię denerwują się niepotrzebnym wydatkiem, te będące singlami łapią doła z powodu samotności. Słaba narracja, co? I dokładnie taki sam będzie poniższy artykuł. Nie, wcale nie słaby (mam nadzieję). To będzie połączenie Walentynek z Halloween. Tak, żeby uniknąć dziś samych mdłych opowieści z amorami latającymi w tle. A postaciami pierwszoplanowymi będą w tej historii jedni z najgorszych kochanków w dziejach futbolu – bracia Terry. John oraz Paul.
Czytaj dalej „This is England #3. Miłosne przypadki braci Terry.”
Na początku lat 90. do kin trafił australijski film o tajemniczym tytule „Romper Stomper”. Opowiadał on o grupie skinheadów z Melbourne, którzy walczą z napływającymi coraz liczniej do ich miasta wietnamskimi imigrantami. Reżyserowany przez Geoffreya Wrighta obraz był trampoliną do wielkiej kariery dla Russella Crowe, grającego charyzmatycznego przywódcę skinów. Dla wielu młodych ludzi spod znaku narodowego socjalizmu film stał się pozycją kultową (również w Polsce). Na wielu imprezach, na których główną atrakcją był tort z czekoladowymi pryncypałkami, ułożonymi w pewien hinduski symbol, rozbrzmiewał skoczny utwór „Pulling on the boots”, znajdujący się na ścieżce dźwiękowej do „Romper Stomper”. Kilka lat po premierze filmu, fani piłki nożnej na Wyspach Brytyjskich znów mieli okazję zobaczyć Australijczyka wykonującego „rzymski salut”. Tym razem nie musieli się wybierać do kin. Wystarczyło obejrzeć mecz pomiędzy Aston Villą i Tottenhamem Hotspurs. Czy Marka Bosnicha do tego czynu zainspirowało dzieło Wrighta? Niekoniecznie. Chociaż maczał w tym palce pewien Niemiec. O tym jednak przeczytacie w pierwszym epizodzie nowego cyklu #ThisIsEngland, którego postacią główną będzie, były golkiper Manchesteru United. Czytaj dalej „This is England #1. Mark Bosnich – wyboista droga australijskiego łobuza.”
Napiszę to po raz kolejny. Lubię książki o piłkarskich wykolejeńcach ! Lubię książki o futbolowych utracjuszach ! Lubię poczytać o boiskowych bad boyach ! Co ciekawego mogłoby być w lekturze autobiografii Cristiano Ronaldo, Leo Messiego i Roberta Lewandowskiego? Przepisy na bezglutenowe sałatki? Opowieść o tym jak chodzą spać o 22? Zostawanie po treningu na dodatkowych ćwiczeniach by być jeszcze lepszym? Nuda! Brutalna prawda jest taka, że najlepiej czyta się lektury o postaciach, które utopiły swoje kariery w wódzie, zamiast treningów wybierały wyrywanie kolejnych panienek w ekskluzywnym klubie i nie gryzły się w język przy wywiadach.
Każdy kibic futbolu pamięta początki swojej miłości do piłki kopanej. Zazwyczaj jest wtedy małym brzdącem. Na piłkę patrzy przez pryzmat pięknych bramek, kosmicznych trików. Chłonie z niej to, co w tym futbolu najważniejsze i najpiękniejsze. Nie zastanawia się głębiej nad jego sensem, nie rozkminia taktyki, nie bawi się w „menadżera sprzed telewizora”. Nie stara się zastanawiać co trener zrobił w danym meczu źle. Gdzie popełnił błąd w ustawieniu zespołu. Kogo powinien usadzić na ławę bo jest bez formy a kogo desygnował by na zieloną murawę. Kocha piłkę miłością najczystszą, bezwarunkową. Jak każdy młody człowiek szuka sobie wówczas autorytetów. Ludzi, których podziwia. Tak samo jest w piłce. Praktycznie każdy miał w latach dziecięcych swoich idoli. Piłkarzy, których grę oglądał z największym zapałem i z nieskrywaną przyjemnością. Którymi chciał być w czasie meczu na podwórku przed blokiem lub na betonowym boisku przed szkołą, krzycząc przed rozpoczęciem gry: „Ja jestem Ronaldo/Del Piero/Beckham/Raul”. Gdy strzelał gola, uderzając piłką o ścianę, na której był narysowany prostokąt, mający imitować futbolową bramkę w myślach wyobrażał sobie, że jest właśnie jednym z tych piłkarskich gladiatorów a osiedlowe boisko to tak naprawdę Camp Nou. Sąsiadka w oknie, która zastanawiała się czy dzwonić już po straż miejską, bo to małoletnie tałatajstwo powybija zaraz okna w piwnicy imitowała wraz z koleżankami siedzącymi na ławeczce i podśmiechującymi się i szepczącymi do siebie 60 tysięczną publiczność. A potem widziałeś w tv przepiękną przewrotkę Rivaldo, zabójczego „rogala” Roberto Carlosa czy też atomowe okienko Figo i starałeś się nieporadnie odtworzyć tą sytuację. Nad łóżkiem codziennie rano witał cię wraz z pamiątką z pierwszej komunii poster z „Bravo Sport” z podobizną twojego bożyszcza. Też tak mieliście? Tak miałem i ja. Ja również miałem swojego idola. Idola innego niż wszyscy. Nie porywał mnie strzelecki instynkt Del Piero czy Inzaghiego ani młotek w nodze Roberto Carlosa. Nie jarały mnie dośrodkowania i rzuty wolne Beckhama ani „ruleta” Zidane. Moim klubem był Arsenal. Moją gwiazdą … nie, wcale nie genialny Thierry Henry … nie, nie, Bergkamp i jego mordercza intuicja też nie. Mi imponowała gwiazda reprezentacji Szwecji. Zlatan? Bitch please. „Ibra” chuliganił wtedy jeszcze w Rosengard, szemranej dzielnicy Malmoe. A na murawie „Highbury” zachwycał Fredrik Ljungberg. Dziś Szwed kończy 40 lat!
Od zawsze imponowali mi gracze niekonwencjonalni. Ale ta niekonwencjonalność nie objawiała się zawsze na boisku. W piłkarzu potrafiły przykuć moją uwagę szczegóły. Lubiłem graczy o kontrowersyjnym wyglądzie. Na przełomie wieków takich piłkarzy było naprawdę sporo. Zresztą w tamtych czasach było łatwiej przykuć uwagę swoim imagem niż obecnie. Taribo West i jego kolorowe warkoczyki. Utlenione włosy i broda Portugalczyka Abela Xaviera. Pomarańczowe okulary „Pit Bulla” Davidsa. Był też on. Miał pstrokatą, pofarbowaną na czerwono fryzurę. Ale przede wszystkim zdobywał gole dla „The Gunners”. Najcudowniejszego klubu pod słońcem.
Szczerze? W dzisiejszych czasach prawdopodobnie bym go nie polubił. Bo w gruncie rzeczy jego stylówa trącała troszeczkę metroseksualnością. Miał dużo z Beckhama. Tylko kariery aż takiej nie zrobił. Występował jako model, reklamował bieliznę Calvina Kleina. Potem panowie razem nawet zastąpili swoje modne irokezy fryzurą „na rekruta”. Obaj czarowali na boisku bajeczną techniką. Postawię nawet śmiałą tezę, że Ljungberg wcale nie był od Becksa piłkarsko gorszy. Bo Becks był grajkiem przereklamowanym, tylko marketingowo był królem. A Freddie? Umiał przykuć uwagę skillami. Są gracze na których czasem patrzę, patrzę na ich życiorysy i sobie myślę: „Kurwa, gdybym miał być piłkarzem, właśnie nim chciałbym być”. Piłkarze magnetyzujący swoim jestestwem, stylem bycia. Nawet jeśli w piłce przez swój trudny charakter wiele stracili. Z obecnych zawodników? Na pewno Zlatan, na pewno Quaresma… Kiedyś? Właśnie Fredrik. Chociaż on akurat w porównaniu do wymienionej dwójki był aniołkiem. Dla mnie wystarczyło, że miał czerwone kłaki i świetnie grał :). Zresztą profesjonalistą być musiał. W końcu grał dla Arsenalu w początkowych czasach ery Wengera. Był członkiem „The Invincibles”. Trzy razy był z „Kanonierami” Mistrzem Anglii. Trzy razy zdobywał Puchar tego kraju. Przez 9 lat gry z armatką na piersi zagrał 313 razy i 71 razy wpisywał się do protokołu sędziowskiego jako strzelec bramki. Dla mnie jego odejście to takie symboliczne zakończenie pewnej epoki w Arsenalu. Od tamtego momentu zespół powoli pikował w dół. Tracił też jakość. On był jednym z ostatnich graczy, którzy byli „Kanonierami” z krwi i kości. Wizytówka lepszych czasów…
Lubiłem go mimo tego, że grał w znienawidzonej przeze mnie reprezentacji Szwecji. Strzelał nam gola w meczu na Stadionie Śląskim w 1999 roku, posyłając piłkę między nogami Kazimierza Sidorczuka. Był jedną z głównych postaci ich kadry gdy w 2003 roku wyrzucali nas z barażu do ME 2004, przegrywając mecz z Łotwą. Przesadziłem troszkę pisząc, że gdy szalał na boisku to Zlatan był jeszcze „noł-nejmem”. „Ibra” jest młodszy od niego zaledwie o 4 lata. Zresztą pojawił się na kartach autobiografii „Ja, Ibra” jako… główny antagonista Ibrahimovicia. „Ibra-Cadabra” kilkukrotnie dawał znać, że żadnego piłkarza nie nienawidził w życiu tak mocno jak Fredrika. Cóż, nie mi te waśnie oceniać. W kadrze „Trzech koron” zagrał 75 razy i zdobył 14 bramek.
Gdy w 2007 roku odchodził z Arsenalu pograł jeszcze rok w Premier League w barwach West Ham. Reszta kariery to już czysta egzotyka. USA, Japonia i Indie. Gdzieś pomiędzy jeszcze epizod w katolickiej części Glasgow. Dziś zasiada na ławce trenerskiej VFL Wolfsburg w roli asystenta Andriesa Jonkera. A dla mnie na zawsze pozostanie ikoną Arsenalu i mojego uwielbienia dla klubu oraz dawnego stylu ekipy z „Highbury” z logo JVC i Dreamcasta na koszulkach. Sto lat Freddie !!! Może to właśnie ty kiedyś zastąpisz „Bossa” na ławce trenerskiej.

Futbol…Każdy piłkarski kibic pamięta zapewne początek swojej przygody z piłką. Pierwszy mecz na który zabrał go ojciec, pierwszą transmisję obejrzaną w telewizorze czy też pierwszą większą imprezę piłkarską, którą świadomie przeżywał. Ja pamiętam Euro 96 i farfocla Olivera Bierhoffa, strzelonego w finale reprezentacji Czech. Chociaż pierwszą, magiczną i zapamiętaną przeze mnie najbardziej imprezą był Mundial we Francji w 98 roku. Każdy kibic wie także że przed owym wydarzeniem piłka nożna również istniała. Jednak najczęściej postrzega te czasy jako legendarne, znane jedynie z opowieści starszych fanów, kibicowskich mentorów. Najczęściej ojca. To coś jak słuchanie legend o rycerzach, mitów o starożytnych herosach. O tym jak w roku pańskim 1974 zjednoczeni pod biało-czerwoną chorągwią Polacy walczyli o triumf, sławę i honor. Opowieść o Mundialu 74 to smutna historia, bo ostatecznie zatriumfowało zło w postaci reprezentacji RFN, która dzielnych, polskich rycerzy ubiła w bitwie „na wodzie”. Ostatnią przeszkodą krzyżackich potomków był kwiat rycerstwa zjednoczony pod pomarańczową banderą. Kapitanem owej ekipy był mityczny, futbolowy bohater – Johan Cruyff. Johan Cruyff, którego ziemski żywot dobiegł końca dziś, ale którego piłkarska sława zgaśnie wraz z końcem świata. Co prawda wówczas ekipa „Oranje” poniosła porażkę ale to nie przeszkodziło Cruyffowi zostać uznanym najlepszym graczem tamtej imprezy. Zresztą reprezentacja Holandii z lat 70tych to jedna z ikon futbolu. To początki tej pomarańczowej siły, kochanej przez kolejne dekady nie tylko przez holenderskich kibiców. To przełomowy na tamte czasy „futbol totalny” wymyślony przez Rinusa Michelsa a którego jednym z głównych wykonawców był właśnie Cruyff.
Trzykrotny zdobywca Złotej Piłki „France Football”. 9-krotny mistrz Holandii. Mistrz Hiszpanii. 3-krotny zdobywca Pucharu Europy. Wicemistrz świata ze wspomnianego mundialu w Niemczech. 2-krotny król strzelców ligi holenderskiej. 5 razy najlepszy piłkarz Holandii. Przez wielu uznawany najwybitniejszym piłkarzem w historii europejskiego futbolu. Jego sukcesy można tak wymieniać bez końca…
Kiedy zawiesił buty na kołku, przeniósł się za linię boczną by sterować drużyną jako trener. Tu także oddał serce dwóm zespołom, które były dla niego najważniejsze a dla których on jest niewątpliwie wielką legendą: Ajaxowi Amsterdam i FC Barcelonie. On zbudował fundamenty pod to, co następnie w Katalonii tworzyli Rijkaard i Guardiola. Pod wielką, mityczną, niezniszczalną Barce. Geniusz futbolu, wprowadzający w tę dyscyplinę innowacyjność porównywalną do wynalazków Elona Muska we współczesnym świecie. On rozbudowywał futbol totalny. To dzięki niemu Ajax Amsterdam z lat 90tych produkował genialnych, widowiskowych piłkarzy pokroju Kluiverta, Bergkampa czy Davidsa. I to w dużej mierze dzięki niemu cały czas możemy podziwiać piłkarzy pokroju Xaviego czy Iniesty.
Gracz zdolnościami piłkarskimi wyprzedzający swoje czasy, Albert Einstein futbolu, jeśli chodzi o piłkarskie IQ. Wyznawca widowiskowego futbolu, potrafiący krytykować swoją własną reprezentację za zbyt defensywną grę, pomimo awansu tejże do finału mundialu w RPA w 2010 roku. Uważał że kadrze „Oranje” nie przystoi posiadanie piłki na poziomie poniżej 60%. Krótko mówiąc – piłkarski czarodziej sprzed czasów, gdy piłkarzy niczym żywność GMO hodowało się w laboratoriach (czyt. Hermetycznych szkółkach) i tworzyło niczym roboty a futbol przepełniony był petrodolarami i nazwami arabskich linii lotniczych na koszulkach. Najdobitniej oddaje to ten cytat (jeden z wielu) holenderskiego mistrza:
Czuję się fatalnie, gdy talenty są odrzucone na bazie komputerowych statystyk. Bazując na kryteriach, które teraz stosuje Ajax, zostałbym odrzucony. Kiedy miałem piętnaście lat, nie mogłem kopnąć piłki dalej niż na 15 metrów lewą nogą i może 20 prawą. Jednak moja technika i wizja nie była wykrywalna przez komputer.
Mistrzu, zachwycaj teraz wszystkich swoją klasą w piłkarskim raju!

Zacznij bloga na WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.