Poturniejowe planowanie wymiany pokoleniowej zakończone niemożnością odejścia od starej gwardii. Trener, który poległ na realizacji własnych planów oraz katastrofalne następstwa zasłony dymnej, jaką było zwycięstwo nad silnym rywalem. Wreszcie – seria kompromitujących wyników tworząca blamaż w postaci braku awansu na turniej, na który jedzie pół Europy. Z tym wszystkim w ostatnich latach mierzy się reprezentacja Szwecji. Brzmi znajomo? Powinno, bo Skandynawowie toną w podobnym bagnie, co my.
29 marca 2022 roku. Mecz Polska – Szwecja na Stadionie Śląskim w Chorzowie, czyli zwycięstwo, które szybko straciło swoją pierwotną wartość. Wszyscy wiemy, jak wyglądała sytuacja – Paulo Sousa od kilku miesięcy siedzi w Brazylii, osadzony w roli strażaka Czesław Michniewicz cieszy się z awansu, a w internecie latają obrazki z historią wyników wszystkich starć Polski ze Szwecją oraz dopiskiem o przełamaniu klątwy. Wiadomo, że jest się z czego cieszyć – to w końcu pierwszy mecz o punkty nowego selekcjonera, na dodatek dający przepustkę na mundial kosztem jednego z najbardziej niewygodnych rywali, z jakimi kiedykolwiek miała się okazję mierzyć reprezentacja Polski. Nikt się jednak nie spodziewał, że wynik ten stanie się jednym z symboli dna, na jakim później znaleźli się nasi ówcześni przeciwnicy.
Sytuacja Szwecji w eliminacjach EURO 2024 jest już praktycznie przesądzona. Mecz ostatniej szansy z Austrią miał być papierkiem lakmusowym dla przyszłości kadry, a okazał się absolutną dewastacją. O ile pierwsza część spotkania przynosiła jakieś nadzieje, to po 70 minutach gry było już 0:3. W końcówce Emil Holm zdobył jeszcze gola honorowego, ale to nie wystarczyło – Austriacy z 13 oczkami zrównują się na szczycie tabeli z Belgią, a do przyklepania awansu potrzebują jedynie dopełnić formalności. Tymczasem Szwedzi po pięciu meczach mają tych sześć oczek i już po połowie eliminacji można stwierdzić, że ich nadzieje na EURO zostały pogrzebane.
I w przeciwieństwie do Polski, Skandynawów nie jest w stanie uratować nawet Liga Narodów. Tam mogliśmy w ich wykonaniu oglądać katastrofę o podobnym wymiarze: jedna wygrana, jeden remis, cztery porażki. Wszystko zwieńczone bolesną relegacją do Dywizji C, w której występują zespoły pokroju Azerbejdżanu, Irlandii Północnej czy Wysp Owczych. Selekcjoner Janne Andersson uspokajał – w końcu od początku chciał wykorzystać LN do gruntownej przebudowy kadry oraz przygotowania zespołu do kwalifikacji. Ale dziś bez ogródek można powiedzieć, że z utopijnej wizji odświeżenia reprezentacji spełniło się tyle, co nic.
Wina selekcjonera?
Gdy Andersson obejmował szwedzką kadrę w 2016 roku, trafił na grupę rozbitą po nieudanym EURO oraz odejściu Zlatana. Odbudował ją, znalazł swoich żołnierzy i stworzył z nich nowych liderów, którzy poprowadzili reprezentację aż do ćwierćfinału MŚ w Rosji, niszcząc po drodze marzenia Holendrom, Włochom i Niemcom. Był to ogromny sukces i nic dziwnego, że dzięki niemu selekcjoner został obdarzony w kraju dużym kredytem zaufania.
Po takim blamażu ciężko jednak o zachowanie resztek cierpliwości, zwłaszcza gdy wiadomo już, że Andersson nie zdoła wynaleźć żadnych nowych koncepcji. Problemy zaczęły się już po EURO 2020 – wówczas kadra stanęła w samym środku wymiany pokoleniowej. Najbardziej wpływowi weterani wieszali buty na kołku, a w tym samym czasie obserwowaliśmy rozkwit wielu młodych talentów (Isak, Karlsson, Svanberg, Cajuste, Kulusevski).
Gdy personalnie zmieniało się bardzo dużo, trener pozostał przy tych samych pomysłach. Schematy Anderssona były idealne dla rozbitej drużyny pełnej solidnych charakterniaków, jednak dla nowej, bardziej utalentowanej ekipy okazały się nieodpowiednie. Gra Szwecji była przewidywalna i łatwa do rozgryzienia, o czym przed finałem baraży wspominał nawet Czesław Michniewicz. Zwycięstwo z Hiszpanią na otwarcie eliminacji do mundialu okazało się dużym złudzeniem – zaraz potem zaczęły się schody. Kolejne mecze, w tym wstydliwa porażka z Gruzją, nakreśliły pierwsze sygnały ostrzegawcze.
Po nieudanych barażach o mundial cel był jasny – odmłodzić kadrę podczas Ligi Narodów i skupić się na eliminacjach do EURO 2024. Andersson wiedział, że to czas na zmiany, ale nie potrafił odkryć tej reprezentacji na nowo. Wdrażanie nowych pomysłów zakończyło się fiaskiem, w alternatywnych formacjach Szwedzi funkcjonowali mniej więcej tak, jak grupa jeźdźców bez głowy. To już nie było to samo, co sześć lat temu. Świeże spojrzenie nowego szkoleniowca nigdy nie było tak bardzo potrzebne, jak teraz.
Federacja nie rozumie, że nic nie może wiecznie trwać
Kibice stawiają sprawę jasno: według internetowej sondy aż 80% oczekuje zakończenia współpracy z selekcjonerem przed zakończeniem eliminacji. W mediach huczy od nagłówków piętnujących wybory sternika kadry, ale na szwedzkiej federacji nie robi to żadnego wrażenia. Dziwne? Nie do końca, jeżeli weźmiemy pod uwagę politykę związku. SvFF ma to do siebie, że po prostu nie zwalnia wybranych przez siebie selekcjonerów. Nigdy – niezależnie, co by się działo. „Taka jest kultura pracy w naszej federacji i nie zamierzamy tego zmieniać” – można przeczytać w jednym z oświadczeń medialnych. Oznacza to, że selekcjoner odejdzie jedynie po wygaśnięciu obowiązującego do połowy przyszłego roku kontraktu. No, chyba że poda się do dymisji.
Ale Andersson o dymisji nie zamierza nawet myśleć, choćby przez jego drużynę przechodziły największe kataklizmy. Nie podda się i koniec, taki już jest i przyzwyczaił do tego wszystkich. A związek, jak to związek – kwituje całą sprawę krótkim, dyplomatycznym stanowiskiem. „Janne Andersson wciąż ma u nas pełne zaufanie, a jego kontrakt jest ważny do 2024 roku.” – koniec i kropka, temat zamknięty. Pora na CSa.
Absurdalność tej decyzji mówi sama za siebie. Ze względu na oddanie tradycjonalizmowi trener jest nietykalny, mimo że już dawno temu coś zwyczajnie przestało trybić, a obecnie pozostawiło katastrofalne efekty. Szwedzka kadra jest dosłownie w tym samym miejscu, co przed ME w 2016 roku – z tą różnicą, że ówczesny selekcjoner przynajmniej mógł bronić się wynikami. Erik Hamren zakwalifikował się na EURO, ale podczas kampanii eliminacyjnej można mu było zarzucić absolutnie wszystko. To, jaki styl gry prezentuje, to, jak słabo kadra radzi sobie przeciwko równym/silniejszym rywalom, to, że drużynę ciągnie Zlatan (wówczas udział w 12 z 18 goli Szwecji w eliminacjach oraz praktycznie w pojedynkę wygrany baraż z Danią), bez którego o awansie można by było co najwyżej pomarzyć. Po sparingach i losowaniu nikt już nie liczył na udany turniej – wszyscy czekali, aż umowa Hamrena dobiegnie końca.
Mija siedem lat i losy szwedzkiego futbolu znów padają ofiarą tych samych błędów, tym razem z Janne Anderssonem za kierownicą. Pomijając wyniki, chodzi tu także o decyzje personalne – selekcjoner Trzech Koron wciąż nie potrafi odciąć się od starej gwardii. W obliczu kryzysu rozpaczliwie stawia na piłkarzy, którzy z kadrą powinni się pożegnać dawno temu. Wiedzieliście, że Szwedzi mają swojego 34-letniego asa z Serie B? Albin Ekdal to pomocnik Spezii Calcio, który wrócił do kadry po roku przerwy jako lek przeciwbólowy na nieudaną przebudowę podczas Ligi Narodów. Podobnie zresztą jak Martin Olsson, czyli 56-krotny reprezentant kraju, a obecnie 35-letni rezerwowy szwedzkiego Malmo, wciąż poważnie rozpatrywany jako kandydat na lewego obrońcę reprezentacji. To tak, jakby do reprezentacji Polski wciąż powoływany był Kamil Grosicki.
A nie, czekaj…
Problem jest głębszy niż się wydaje
Nie jest tajemnicą, że selekcjoner ponosi największą odpowiedzialność za obecną sytuację kadry narodowej, lecz nie wszyscy podzielają ten punkt widzenia. Część szwedzkich mediów sugeruje, że kryzys jest spowodowany przez zmianę generacji lub fakt, że selekcjoner nie ma spośród kogo wybierać. To wszystko są jednak tematy zastępcze. Nie można tłumaczyć obecnych problemów reprezentacji procesem, który zaszedł naturalnie już dwa lata temu – szczególnie, że obecnymi liderami kadry są 24-letni Isak i 23-letni Kulusevski. Aktualna kadra jest względnie młoda i bardzo utalentowana, ale sedno jej problemów leży kompletnie gdzie indziej.

W sezonie 2022/23 szwedzcy piłkarze rozegrali łącznie niecałe 20 tysięcy minut w ligach TOP5. Dla porównania, zarówno Austriacy, Szwajcarzy, Polacy i Serbowie przebijają ten wynik ponad dwukrotnie. Duńscy piłkarze rozegrali łącznie 64 tysiące minut, norwescy – 25 tysięcy, czyniąc Szwecję pod tym względem najgorszą w całej Skandynawii. Ta sama Norwegia na rozwój piłkarskich akademii przeznacza ok. 6 razy więcej pieniędzy od Szwecji.
Te liczby same w sobie powodują niepokój. Mogą również sugerować, że w Szwecji faktycznie występuje deficyt piłkarskich talentów, ale tak nie jest. Wręcz przeciwnie, coraz więcej młodych Szwedów błyszczy na europejskich boiskach. Nowy najdroższy piłkarz Malmo w historii – Hugo Larsson, zbiera pochwały za swoje występy w Eintrachcie. Williot Swedberg jakiś czas temu zdobył swojego pierwszego gola w LaLiga i robi wrażenie na Rafaelu Benitezie. 17-letni Roony Bardghji śmiga w Kopenhadze i porównywany jest do Leo Messiego, a 19-letni Yasin Ayari trafił zimą do Brighton jako materiał na kolejnego fantastycznego pomocnika.
Wobec tego, w czym kłopot?
Szwecja nie ponosi porażki szkoleniowej. Liczba utalentowanych piłkarzy, jaką wypuszczają do europejskich lig, rośnie i za to należy ich pochwalić. Ponoszą jednak sromotną klęskę na każdym innym polu. W przeciągu ostatnich trzech lat przepuścili przez palce trzy wyjątkowe perełki:
Anel Ahmedhodzić (1999) – lider defensywy Sheffield United, kapitalny piłkarz i największy wyrzut sumienia SvFF
Denis Hadzikadunić (1998) – bardzo solidny stoper, obecnie na wypożyczeniu w HSV
Benjamin Tahirović (2003) – odkryty przez Romę, tego lata sprzedany za 7,5 miliona euro do Ajaksu
Cała trójka wybrała grę dla Bośni i Hercegowiny, co jest ogromną kompromitacją całej szwedzkiej federacji. Na dodatek wciąż nie wiadomo, jaka przyszłość czeka Armina Gigovicia – obecnego kapitana kadry U21, czy też Filipa Jorgensena – namaszczanego na następcę Robina Olsena bramkarza Villarrealu, któremu obecnie bliżej jest do gry dla reprezentacji Danii.
Przy takim stanie rzeczy oczywistym jest, że zmiany powinny zacząć się od źródła. Szwedzki ZPN w ostatnim czasie robi naprawdę niewiele w kontekście rozwoju lokalnej piłki, a los pierwszej reprezentacji zdaje się być dla działaczy obojętny. Jakiś czas temu wypłynął news, jakoby to Jens T. Andersson (człowiek odpowiedzialny za seniorską kadrę i jedna z najważniejszych postaci w gabinetach) miał odejść z SvFF na rzecz pracy dyrektora sportowego w… Neftczi Baku.
Ten sam człowiek jeszcze jakiś czas temu mówił o pełnym zaufaniu do selekcjonera mimo totalnie zawalonych eliminacji do EURO 2024, co niedawno uznawano za w pełni świadome stwierdzenie. Dziś wygląda na to, że landslagenchef reprezentacji przez cały czas myślał tylko o przyjemnym kontrakcie w Azerbejdżanie.
Niemniej, jest to bardzo istotna zmiana w strukturach szwedzkiej federacji. I jeden z wielu kroków, które muszą zostać podjęte, żeby kadra narodowa wróciła na swój optymalny poziom.
Dodaj komentarz