Gdy w piątej serii rzutów karnych wczorajszego meczu Walia-Polska, Wojciech Szczęsny obronił jedenastkę, egzekwowaną przez Daniela Jamesa, wydałem z siebie dziki i pierwotny okrzyk szczęścia. Wiedziałem, że wcześniejsze 120 minut tego spotkania, to było miernej jakości widowisko, lecz w tamtym momencie przeszłość przestała mieć znaczenie. Reprezentacja Polski awansowała na tegoroczne mistrzostwa Europy i spełniła swój cel nadrzędny, a ja – jak przystało na szaleńczo zakochanego w swoim zespole kibica – w tej jednej chwili zapomniałem o naszej trudnej przeszłości.
Nawiązując do słów redaktora Leszka Milewskiego, można powiedzieć, że szczur wpełznął w końcu do śmietnika. Awansowaliśmy na Euro w taki sposób, że w brzydszym stylu się chyba tego zrobić nie dało. Jednakże piłkarscy bogowie usilnie chcieli nas zobaczyć na turnieju w Niemczech i dawali nam szansę, za szansą, niczym niesfornemu i niezbyt lotnemu uczniowi, w stosunku do którego belfer odczuwa niezrozumiałą słabość. W końcu wykorzystaliśmy dar od losu. Usiedliśmy nad książkami i odrobiliśmy kilka zadań.
Niechciany, nielubiany
Nie jestem wielkim fanem Michała Probierza. Nie byłem entuzjastą jego zatrudnienia na stanowisku selekcjonera. Wolałem Macieja Skorżę i Marka Papszuna, a pewnie szybciej wskazałbym i na Jana Urbana. Ciężko nie było odnieść wrażenia, że „polski Guardiola” otrzymuje tę posadę, głównie dzięki swoim dobrym stosunkom z Cezarym Kuleszą, chociaż on sam oburza się, gdy słyszy takie insynuacje. Zresztą Michał Probierz często się oburza. Na różne rzeczy. I jest to jeden z głównych powodów, przez które kibicom trudno go polubić.
Kolejny problem z Probierzem polega na tym, że drużyny przez niego prowadzone… hmm… ujmijmy to tak, że nie grają najbardziej widowiskowego futbolu pod słońcem. Nasz selekcjoner jest raczej uosobieniem piłki pragmatycznej, topornej, mało eleganckiej. To nie jest sexy football. To raczej futbol aseksualny. Ale bywa do bólu skuteczny. W końcu cel uświęca środki.
We wrześniu ubiegłego roku nasza kadra była w ruinie. Po erze Michniewicza atmosferę wokół drużyny narodowej można było ciąć nożem. Lekiem na taki stan rzeczy miał być opanowany i doświadczony Fernando Santos, który jako człowiek z zewnątrz miał wyrastać ponad nasze krajowe bagienko. Niestety okazało się, że ów bagienko szybko zaczęło go wciągać, a on wydawał się mało zainteresowany tym, by spróbować je osuszać i odświeżyć powietrze, przynajmniej w sferze związanej z grą naszej kadry. Mało tego. Reprezentacja meczami w Pradze, Kiszyniowie czy Tiranie ośmieszyła się wręcz w oczach kibiców. Piłkarze znów zaczęli uchodzić za kompletnych patałachów. Do tego dochodził prezes Kulesza i cały PZPN, który ponownie kojarzył się nam wszystkim z suto zakrapianymi imprezami alkoholowymi, jak w czasach mroku za rządów Dziurowicza, czy Laty. Reputacja polskiego futbolu reprezentacyjnego była kompletnie zdewastowana.
W tamtym momencie Cezary Kulesza nie miał już nic do stracenia, więc sięgnął po człowieka, którego zapewne od początku chciał posadzić na stołku selekcjonera. Odgruzowywaniem kadry i ratowaniem eliminacji, których rzekomo nie dało się przegrać, miał zająć się Michał Probierz, czyli osoba, z którą prezes PZPN święcił wspólnie sukcesy w Jagiellonii Białystok. Większości kibiców w tamtej chwili i tak było już wszystko jedno.
Kolejne światełka w tunelu
Z jednej strony, w momencie objęcia sterów kadry przez Probierza, poprzeczka przed nim ustawiona, leżała na ziemi (przecież gorzej być nie mogło). Ale były to tylko pozory. „Polski Guardiola” wszedł do szatni zespołu, który był kompletnie rozbity mentalnie. Reprezentacją od miesięcy targały problemy i to nie tylko boiskowe. Wydawało się, że w szatni brakuje liderów. Fani mieli naszych piłkarzy za ciamciaków bez charakteru i własnego zdania.
Mimo to los uśmiechał się do Polaków. Nowemu selekcjonerowi wystarczyło odnieść zwycięstwa w domowych meczach z Mołdawią i Czechami, by pojechać na upragnione Euro. Nie wygraliśmy żadnego z nich. Jako kibice patrzyliśmy na to pustym, pozbawionym emocji wzrokiem. Byliśmy w dupie i od dawna się w niej urządzaliśmy.
Jednakże garstka największych optymistów dostrzegła, że w grze naszej kadry coś drgnęło. Był w niej jakiś pomysł, na boisku było więcej zaangażowania. Po prostu jeszcze nie wszystko wychodziło. Inni pukali się w czoło i mówili, że nadal jest, jak było, a szukanie pozytywów to tylko myślenie życzeniowe. Przecież straciliśmy punkty na swoim terenie z Mołdawią…
Pozostały nam baraże, gdzie los znów postanowił dać nam szansę. Na naszej drodze do awansu stanęły Estonia oraz Walia lub Finlandia. Mało kto wierzył, że wykorzystamy i tę okazję.
Ten pierwszy krok
Żartowaliśmy przed meczem z Estonią, że dopełnieniem całej tej tragikomedii byłby, wyrzucający nas poza nawias baraży, gol z dystansu, strzelony naszej kadrze przez blisko 40-letniego weterana ekstraklasowych boisk – Kostię Vassiljewa. „Cesarz Estonii” ostatecznie nie pojawił się na murawie Stadionu Narodowego przez kontuzję, a jego koledzy zebrali od naszych piłkarzy srogi oklep.
5:1 i całkowita dominacja na boisku, w czym jednak pomógł fakt, że przybysze znad Bałtyku niemal 2/3 meczu grali w dziesiątkę. To nie było jednak nasze zmartwienie. W sercach wielu z nas pojawiła się w końcu iskierka nadziei.
Tak, to było jedynie zwycięstwo nad osłabioną 123 drużyną w rankingu FIFA, ale w ostatnich kilkunastu miesiącach, gdy nie potrafiliśmy pokonać dwukrotnie Mołdawii i męczyliśmy się z Wyspami Owczymi, tak wysoka wygrana – nawet z europejskim outsiderem – była czymś odświeżającym. Zwłaszcza że nasi piłkarze pokazywali momentami atrakcyjny futbol, choć zmiksowany jednak z probierzowską dośrodcovią.
Ostateczna weryfikacja tego, czy nasz zespół poczynił jakieś postępy pod batutą „polskiego Guardioli”, miała jednak nastąpić wczoraj, w meczu o wszystko w Cardiff, gdzie musieliśmy się zmierzyć z gospodarzami, którzy wcześniej przekonująco rozprawili się na tej samej arenie z Finami, pokonując ich 4:1. I mimo wszelkich mankamentów naszej gry, uważam, że tak – jest zdecydowanie lepiej, niż było. Szczególnie jeśli chodzi o sferę mentalną. Widać to chociażby po boiskowym zaangażowaniu Nikoli Zalewsiego, czy Przemka Frankowskiego, którzy wyglądają, jakby nagle dostali dodatkowego boosta, zakładając koszulkę z orzełkiem na piersi.
Mecz walki i czysta karta
Reprezentacja w spotkaniu z Walią była… do cna probierzowa. Ale zarówno w negatywnym, jak i pozytywnym tego słowa znaczeniu. Zagraliśmy kunktatorsko, byliśmy pozbawieni polotu i nie tworzyliśmy zbyt wielu okazji. Z drugiej strony mądrze się broniliśmy (wyjąwszy Jana Bednarka), pamiętaliśmy o zadaniach taktycznych i… cholera… nam się na tym boisku chciało. Byliśmy ambitni i zmotywowani. Przecież to nie było regułą w ostatnim czasie. Chociaż powinno. I myślę, że pod opieką Michała Probierza, o podbudowę mentalną piłkarzy martwić się nie musimy.
To był brzydki mecz. Ale mecze o wysoką stawkę zazwyczaj takie są. Zresztą kiedy my ostatnio graliśmy ładnie? Tak, wiem. Kościół pod wezwaniem Paolo Sousy westchnął w tym momencie na myśl o portugalskim zdrajcy, chociaż mógłbym długo polemizować z ich opinią. Chcieliśmy przepchnąć ten mecz. Chcieliśmy jechać na turniej do Niemiec, bo każdy czempionat z udziałem naszej reprezentacji ma inny smak. Czeka się na niego inaczej. Towarzyszą temu oczekiwaniu bardziej intensywne emocje. Ubolewanie nad brakiem stylu w spotkaniu tej kategorii, zakrawa na naiwność. Probierz wykonał swoje zadanie, chociaż wszedł na Euro kuchennymi drzwiami.
Nie zapominajmy jednak, że spotkanie w Cardiff było dopiero szóstym meczem drużyny narodowej pod wodzą byłego opiekuna Cracovii. Selekcjoner z miejsca musiał się mierzyć z trudnymi wyzwaniami. Nie miał czasu na spokojne układanie zespołu. Przejął totalnie rozbitą drużynę, z którą musiał od razu walczyć o wysoką stawkę. Dopomógł los, udało się dopiero w drugim podejściu, ale huk kamieni, które spadły nam wczoraj z serc, był słyszalny w całym kraju.
Dla mnie to otwarcie nowego rozdziału. Wczorajszy mecz musiał być ogromnym kopem mentalnym dla naszych zawodników. Zapracowali barażami na nowy kredyt zaufania. Obroniony karny Szczęsnego i nasi piłkarze, śpiewający hymn z niespełna dwoma tysiącami polskich emigrantów i wyjazdowiczów, którzy wczoraj pokazali większą wartość niż trzy zapełnione Stadiony Narodowe razem wzięte (ogromne brawa dla nich!), pozostaną w mojej pamięci na zawsze. Niczym premier Tadeusz Mazowiecki, chcę oddzielić przeszłość grubą kreską (z tą różnicą, że ja nie wybaczam w ten sposób komunistom). Nie stałem się z dnia na dzień fanem Michała Probierza, ale póki zasiada on na fotelu selekcjonera, ma mój miecz. Zarówno on, jak i piłkarze. Za to, że pokazali wczoraj na boisku jaja.
Swojska reprezentacja z Ekstraklasy
Poza tym czyż nie uroczo patrzy się na „polskiego Guardiolę”, który jako selekcjoner zachowuje się przy linii bocznej tak samo, jakby prowadził klub Ekstraklasy? Bawiły mnie te jego ciągłe wczorajsze rozmowy z arbitrem technicznym, który w pewnym momencie miał wyraz twarzy, jakby chciał powiedzieć do naszego trenera „Człowieku, odpier*ol się w końcu ode mnie!” Probierz zaczął uskuteczniać na sędziach swoje „sztuczki Jedi” i czekam, aż w czasie Euro, cała nasza ławka rezerwowych, będzie po pierwszych decyzjach arbitra bocznego, wyskakiwać z miejsc jak z katapulty i głośno wyrażać swoją dezaprobatę razem z trenerem 🙂
Wiem, że jedziemy na mistrzostwa jako kompletny underdog, mając w perspektywie mecze z Holandią i Francją, które mogą się dla nas skończyć boleśnie. Ale nie bawmy się w dementorów i policję szczęścia. Cieszmy się, gdy mamy ku temu okazję. A awans na piąty kolejny turniej ME z rzędu, jest okazją do manifestowania radości. Bez względu na to, co przyniesie przyszłość.
Dodaj komentarz