Z nieba, przez piekło do… nieba? Wielkie odrodzenie Isco

Wielu jest zdania, że era klasycznych dziesiątek to zamknięty rozdział. Mówi się, że rola ta w piłce przestała już istnieć – została wyparta przez prężnie rozwijające się wariacje formacji 4-3-3, która w ostatnich latach wyraźnie zdominowała futbol. Sama rola ofensywnego pomocnika mocno ewoluowała, co widzimy dziś na przykładzie Jude’a Bellinghama w Realu Madryt czy Jamesa Maddisona w Tottenhamie. Wszyscy fani futbolu głoszą jasną tezę – klasyczne dziesiątki to gatunek wymarły. Po czym na Benito Villamarin przyjeżdża sobie taki Isco, z którego Manuel Pellegrini robi największego magika w LaLiga. Jak za starych, dobrych lat.

Największa ilość kluczowych podań w swoim zespole – Isco. Druga największa średnia kluczowych podań na mecz w LaLiga – Isco. Najwięcej nagród MVP tym sezonie ligi hiszpańskiej – również Isco. I nie, to nie są statystyki z 2017 czy 2018 roku – to wszystko są liczby, które Francisco Alarcon Suarez wykręca dzisiaj. Po siedmiu miesiącach przerwy od piłki grubej awanturze z byłym pracodawcą, czy też niedopiętej przeprowadzce do Niemiec. Oto historia wielkiego renesansu jednego z największych piłkarskich talentów drugiej dekady XXI wieku.

Niedoszła gwiazda Realu

Do Królewskich Isco trafił w 2013 roku, tuż po fenomenalnej przygodzie z Malagą w Lidze Mistrzów oraz pół roku po zdobyciu nagrody Golden Boya. Od początku rysowała się przed nim wielka kariera – czy to u Ancelottiego, czy u Zidane’a jego błyskotliwość i umiejętności techniczne były czymś wspaniałym do oglądania. Potrafił zrobić coś z niczego w najbardziej efektowny możliwy sposób, a absolutny peak jego umiejętności przypadł na rok 2017, począwszy od luki w składzie, jaką przez 6 miesięcy pozostawił po sobie kontuzjowany Gareth Bale.

Isco wszedł w buty Walijczyka, ale nie wszedł w jego rolę. Trio BBC nie mogło funkcjonować bez jednego z elementów, w związku z czym Zidane zmienił formację. Umieścił Isco na czubie diamentu, tym samym odchodząc od ulubionego 4-3-3. To była kapitalna decyzja – rola wolnego elektronu łączącego środek pola z atakiem pasowała do Hiszpana idealnie. Mając pełną swobodę, mógł pokazać maksimum swoich magicznych umiejętności. Nie tylko w futbolu klubowym – 2018 rok kończył jako zwycięzca Ligi Mistrzów oraz gwiazda kadry narodowej po występie na pierwszym wielkim turnieju w karierze. Jednak to właśnie od zakończenia mundialu w Rosji coś zaczęło się psuć.

Druga połowa 2018 to początek nie tylko zjazdu Isco, ale i ogromnych wstrząsów w całym Realu Madryt. Odejście Ronaldo, rezygnacja Zizou i fatalne decyzje podjęte w kwestii sprowadzenia ich następców. Przejmujący pałeczkę po Francuzie Julen Lopetegui został zatrudniony w obliczu całkiem sporej kontrowersji. Były menedżer Porto otrzymał propozycję pracy od Florentino Pereza niewiele po tym, jak udało mu się w świetnym stylu awansować na mundial z reprezentacją Hiszpanii. Gdy RFEF (hiszpański związek) dowiedział się o rozmowach za plecami, natychmiast zainterweniował i selekcjonera zwolniono na dzień przed turniejem.

Lopetegui uwielbiał Isco. Relacje między oboma panami były tak naprawdę jedynym pozytywem kadencji bezpośredniego następcy Zizou w Realu. Jak łyse konie znali się już przecież z reprezentacji – to właśnie Lopetegui sprawił, że Isco stał się dla kadry La Furia Roja naprawdę użyteczny. Wielu kibiców wciąż z utęsknieniem wspomina jego koncertowy występ w eliminacyjnym starciu z Włochami. To nie tylko dwa gole i asysta, ale i absolutna klasa z piłką przy nodze przez pełne 90 minut. Mecz, który definiował tę najlepszą wersję Francisco Alarcona.

Wersję, która z niewyjaśnionych przyczyn zaczęła coraz szybciej zapadać się pod ziemię. Co się stało z tym wspaniałym playmakerem, który we wręcz nonszalancki sposób potrafił wyczarować coś z absolutnie każdej sytuacji? Hipotez jest wiele. Gdy zaczynał się krytyczny dla Realu sezon 2018/19, dominowało zdanie, że marynarz tonie razem z całym statkiem. Lopetegui kompletnie nie poradził sobie w roli trenera Królewskich i został zwolniony już w październiku. Zarzucano mu zbyt lekką rękę i brak stanowczości co do niektórych piłkarzy. Isco jako jego absolutny ulubieniec ucierpiał na tym najbardziej ze wszystkich.

Problemy z zaufaniem czy efekt nadmiernego rozpieszczenia?

Gdy do klubu zawitał Santiago Solari, relacja piłkarz-trener zaczęła bardzo mocno wrzeć. Isco nagle zaczął sprawiać wrażenie rozpieszczonego dzieciaka, który buntuje się, gdy nic nie idzie po jego myśli. Po dwóch latach budowania drużyny wokół niego przyszedł moment, w którym zaczęło się dziać totalnie na odwrót. Solari nie był zadowolony z pracy Hiszpana na treningach do tego stopnia, że w lutym kompletnie odstawił go od zespołu. Nie było wówczas w LaLiga gracza, który spędził tak wiele minut na ławce rezerwowych co Isco.

„To profesjonalny piłkarz. Jego pracą jest trenowanie na 100 procent, aby być w stanie pomóc drużynie” – kwitował argentyński szkoleniowiec.

Zarzutów do piłkarza w tamtym czasie pojawiało się mnóstwo – a to nie podał trenerowi ręki w meczu z Eibarem (za karę następny mecz z Romą oglądał z trybun), a to wdał się w kłótnię z kibicami podczas meczu Ligi Mistrzów, a to wrzucał wymowne i kontrowersyjne posty na Twitterze. Hiszpan zaczął tworzyć wokół swojej osoby nieprzyjemną otoczkę i w Madrycie coraz bardziej chciano się go pozbyć. Nikt nie zastanawiał się jednak, jak ta cała sytuacja wyglądała od środka. W lipcu tego roku Isco udzielił obszernego wywiadu gazecie MARCA, w którym poruszył także kwestię swoich relacji z Solarim.

„Nikt mi nie tłumaczył, dlaczego nagle przestałem mieć minuty. Kiedy bezpośrednio pytałem Solariego, mówił mi, że nic się nie dzieje, ale decyduje trener. Pamiętam, że zagrałem z Melillą i później bez wypowiedzenia ani słowa zostawił mnie w kilku meczach na trybunach, jak na przykład z Romą. Nie byłem nawet na ławce. Zabierał mnie na wyjazdy, żebym oglądał mecze z trybun. Nie czułem wsparcia ze strony klubu ani nikogo. Teraz, patrząc z tej perspektywy, widzę, że powinienem był odejść. Opuszczenie Realu wydawało się dla mnie wtedy bardzo trudne, bo przez lata gry zawsze udawało mi się odwracać sytuację. Gdy klub dzwonił, by informować o ofertach, jakie ma za mnie, zawsze odpowiadałem, że nie ma to dla mnie znaczenia. Mówiłem, że zostaję, i że będę rywalizować z kimkolwiek trzeba. Jednak tym razem było inaczej… powinienem był wtedy odejść.”

Gdyby faktycznie teraz się zastanowić nad tym, czy pierwszym z problemów Isco w Realu był brak zaufania od trenera, można by było dojść do wniosku, że faktycznie tak jest. Inni zawodnicy, którzy zawodzili (Bale, Marcelo), otrzymywali ponowne szanse od Solariego. Isco tych szans nie dostawał praktycznie wcale.

„[…] Po jednym z tamtych meczów, w których zostawił mnie na trybunach bez żadnego wytłumaczenia, dostałem od niego telefon, w którym powiedział mi, że dobrze trenuję i że zacznie we mnie wierzyć. Powiedział to w dniu, w którym byłem kontuzjowany i nie byłem powołany, ale uznałem, że może sprawy faktycznie się zmieniają. W następnym meczu znowu zostawił mnie na trybunach, więc tak naprawdę nie wiem, czy po prostu się ze mnie nie śmiał… To jasne, że popełniłem błąd i powinienem był odejść.”

Problem z zaufaniem prawdopodobnie zapoczątkował efekt domina, jednak w tym przypadku można stwierdzić, że był on obecny od zawsze. Pamiętacie okres, w którym Isco faktycznie można było nazwać niezastąpioną postacią w Realu? Ja też nie. I choć jedni wspomną o latach 2017-2018, to warto zaznaczyć, że ery „Magisco” w ogóle nie byłoby bez kontuzji Garetha Bale’a, który z czasem stawał się tylko coraz bardziej szklany.

Wcześniej trio BBC było praktycznie niezatapialne, a z brakiem pełnego zaufania od szkoleniowców Hiszpan musiał się mierzyć już po swoim pierwszym sezonie w Realu. W Maladze grywał na lewym skrzydle, ale w Madrycie pozycja ta była zarezerwowana dla Cristiano Ronaldo, więc z tego względu występował jako ofensywny pomocnik. Lecz i tam Florentino Perez za ogromne pieniądze wcisnął Jamesa Rodrigueza, przez co rola Hiszpana w zespole nieco się zmniejszyła. W tym samym oknie przyszedł jeszcze Toni Kroos, w efekcie czego talent Isco częściowo osunął się w cień. Z jakiegoś powodu nikt nie wierzył w niego na tyle, żeby zrobić z niego gwiazdę zespołu, mimo że były ku temu pełne podstawy.

Pandemia i odejście w ciszy

Isco po latach przyznał też, że pandemia koronawirusa mocno przyczyniła się do jego spadku formy.

„W pandemii, jako że nie mieliśmy zapowiedzi powrotu, był to niepewny moment dla wszystkich i ja się rozluźniłem. Nie pracowałem w domu tak, jak powinienem był pracować. A kiedy w futbolu odpuszczasz, szczególnie obecnie, gdy jest tak fizyczny, mocno to widać. I zapłaciłem za to. Jednak od tego momentu zapewniam, że wróciłem do harówki i ciężko pracowałem, ale futbol zależy od trenerów, kolegów w lepszej formie… i musisz to przyjąć.”

Cóż, skutki tego rozluźnienia zdecydowanie było widać na urywkach z treningów. Isco nie dawał od siebie wystarczająco wiele, a także przybrał na wadze, przez co zwyczajnie nie mógł występować w pierwszym składzie. W listopadzie 2021 roku odmówił wzięcia udziału w przedmeczowej rozgrzewce po tym, jak dowiedział się, jaką rolę na boisku ma pełnić. Z jednej strony kochał Los Blancos – między innymi z tego powodu odrzucał wszystkie wpływające za niego oferty. Z drugiej, wydawał się prowadzić z  klubem zupełnie niepotrzebną wojnę, mimo że w ogóle nie zamierzał odchodzić.

Po wygaśnięciu kontraktu Isco wybrał Sevillę. Z dwóch prostych powodów – po pierwsze, Andaluzja (rodzinny region), po drugie, ponowne spotkanie z Julenem Lopeteguim. Ten człowiek zawsze wyciągał do niego pomocną rękę, niezależnie od tego, co by się działo. Kochał jego styl gry. Kadrę Hiszpanii układał pod jego profil, z Realem było dość podobnie. Początki w Sevilli – rzecz jasna – zwiastowały to samo.

Nieudana przeprowadzka

Właśnie, zwiastowały. Runda jesienna jeszcze nie zdążyła dobiec końca, a Lopetegui został zwolniony. Następca? Jorge Sampaoli. Jak by to powiedział Mateusz Klich – „no to pograne”. Argentyńczyk słynie ze swojego temperamentu i tego, że bardzo wiele wymaga od swoich zawodników – tacy gracze jak Isco nie cieszyli się zbyt mocno jego sympatią. Warto wspomnieć, że cała Sevilla znajdowała się wówczas w naprawdę trudnym momencie. Dno ligi, zawalone okienko transferowe (m.in. brak porządnego zastępstwa duetu Kounde-Carlos) oraz masa naprawdę dziwnych rzeczy dziejących się wokół klubu.

Isco, podobnie jak wielu innych piłkarzy, nie odnalazł się w tym chaosie. Jego przygoda w czerwonej części Andaluzji skończyła się bardzo szybko, ale co istotniejsze – w szokujących i kontrowersyjnych okolicznościach. We wspomnianym wielowątkowym wywiadzie na łamach „Marki” opowiadał też o swoim konflikcie z Monchim, który miał miejsce tuż przed jego odejściem. Podczas jednej z rozmów w klubowym gabinecie, prezes Sevilli… zaatakował go, chwytając go za gardło.

„Po zwolnieniu Lopeteguiego chciano się mnie pozbyć, dlatego postanowiłem szczerze pogadać z Monchim. Powiedziałem mu: Słuchaj, to do mnie dotarło. Nie wiem, co się dzieje, ale bądź ze mną szczery. Naprawimy to bez problemu. Jestem do twojej dyspozycji”. Po tej rozmowie Monchi zaczął mówić, że chcę odejść, co było nieprawdą. Zaczął codziennie dzwonić zarówno do mnie, jak i do mojego prawnika, nękając nas, żebyśmy podpisali wypowiedzenie. Poszedłem więc ponownie z nim porozmawiać i powiedziałem mu: Słuchaj Monchi, nie jesteś szczery ze mną ani z ludźmi, którym o tym mówisz. Chcę zostać, a ty ciągle powtarzasz, że chcę odejść.” Powiedziałem mu, że jest największym kłamcą, jakiego kiedykolwiek spotkałem w świecie futbolu, a on mnie zaatakował. Podszedł, złapał mnie za szyję i musieli nas całkowicie rozdzielić. Po tej sytuacji nie chciałem tam zostać pod żadnym pozorem. Było mi żal – miałem bardzo dobre relacje z kolegami z drużyny, a kibice traktowali mnie wspaniale – ale nie mogłem czuć się komfortowo w klubie, w którym dzieją się takie rzeczy. Rozwiązałem więc kontrakt i odszedłem.”

Streszczał całą sytuację Hiszpan.

Union a Betis, czyli „co by było, gdyby?”

Po odejściu z Sevilli Isco spędził niemal siedem bitych miesięcy bez gry w piłkę na profesjonalnym poziomie. W futbolu to szmat czasu, jednak paradoksalnie ta przerwa wyszła Hiszpanowi na dobre. Przez te siedem miesięcy mógł odpocząć, zastanowić się nad dalszą ścieżką kariery i przede wszystkim pomyśleć nad tym, czego tak naprawdę chce. Bo gdyby już w styczniu udało mu się dopiąć transfer do Unionu Berlin, to tej możliwości by już nie miał, a wymarzona oferta z Betisu w ogóle by nie przyszła.

I nie, to nie jest odniesienie do fatalnej formy Unionu (choć faktycznie seria 12 porażek z rzędu woła o pomstę do nieba), bo ten transfer po prostu by nie wypalił – a przynajmniej w ogóle nie zanosiło się na to, żeby wypalił. Przede wszystkim, Union to klub promujący etykę pracy, w którym wszyscy piłkarze tworzą zgrany i równy kolektyw. Nie ma opcji, żeby Urs Fischer budował grę wokół jednego zawodnika, tak jak Lopetegui czy swego czasu Zidane w Realu Madryt. Wręcz przeciwnie – to piłkarze są dostosowani do systemu, który od kilku lat jest wprowadzany w Unionie. Co więcej, systemu, który nie przewiduje roli dla klasycznej „10”, jaką jest Isco. Chyba nikt nie potrafiłby wyobrazić sobie Hiszpana funkcjonującego w tak niepasującym do niego środowisku.

Szczęście w nieszczęściu, bo transfer Isco do Unionu wysypał się przez nieścisłości finansowe. Stało się to w deadline day, więc na powrót do poważnej piłki wychowanek Valencii musiał czekać aż do lata. Nie zamierzał marnować czasu – zaczął ciężko trenować w domu, utrzymując i budując swoją kondycję. Wychylił się z cienia także na social mediach, na których coraz częściej publikował nagrania ze swoich treningów. Wszystko zaczynało się układać.

Niespodziewane odrodzenie

Propozycja z Betisu przyszła dosyć nieoczekiwanie. Los Verdiblancos latem stracili Sergio Canalesa, a pod koniec zeszłego sezonu Nabil Fekir zerwał więzadła krzyżowe, więc na miesiąc przed końcem okienka drużyna stała się kompletnie bezzębna na pozycji ofensywnego pomocnika. W takiej sytuacji Manuel Pellegrini mógł zrobić tylko jedno – zadzwonić do swojego starego znajomego z Malagi.

To był ruch ryzykowny, ale i potrzebny – szczególnie przy ubogości hiszpańskiego rynku transferowego. Długo nie trzeba było czekać i 26 lipca Isco oficjalnie zasilił szeregi Realu Betis. Manuel Pellegrini niespodziewanie odnowił relacje ze swoim byłym podopiecznym, wierząc, że ten załata dziurę po Canalesie. Sam Isco w LaLiga nie mógł wymarzyć sobie lepszego miejsca niż andaluzyjskie poletko u chilijskiego weterana. Weterana, który go zbudował, a teraz postanowił go odbudować w taki sam sposób – wystawiając go w książkowej roli klasycznej „dziesiątki”. Jak za starych, dobrych czasów.

I faktycznie, Isco w Betisie odżył. W wieku 31 lat zachwyca swoją techniką i nieszablonowością jak za dawnych lat w Realu Madryt czy Maladze. Tak samo jak wtedy, cały system jest dostosowany pod jego styl gry, a on sam jest tym, który swoją kreatywnością łączy pomoc z atakiem, jednocześnie nie musząc przy tym dużo biegać. Dziś nie jest kontrowersją powiedzieć, że Isco to największy magik w całej lidze. Choć jeszcze kilka miesięcy temu wydawał się to scenariusz co najwyżej życzeniowy, to Manuel Pellegrini go spełnił. I nie zdaje się być tym faktem jakoś specjalnie zaskoczony. „Wystarczyło mi chwilę porozmawiać z nim przez telefon, żeby wiedzieć, że muszę go tu sprowadzić.” – mówił. Historia Isco pokazuje, że w futbolu nic nigdy nie jest przesądzone. Czasami wszystko zależy od tego, czy masz szczęście i odpowiednich ludzi obok siebie.

Adam Kowalczyk

Dodaj komentarz

Zacznij bloga na WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Do góry ↑