Można by silić się na wrzucenie wywiadu z Grzegorzem Skwarą, można by po raz kolejny dać okładkę „Faktu” z 2006 roku. Można by znów szukać tych wszystkich memów i innych narzędzi, za pomocą których chcielibyśmy dać do zrozumienia, za jakich patałachów mamy polskich piłkarzy. Można by… Ale po co? To i tak nie odczaruje rzeczywistości, a wszystkie te żarty powtarzaliśmy już wielokrotnie. Wczoraj był dzień, który złamał hart ducha w nie jednym, doświadczonym przez bolesne porażki kibicu polskiej kadry.
W młodości miałem ziomka na osiedlu, który świetnie grał w piłkę. Cudownie. Jak wchodził na boisko, to popisywał się rabonami, ruletami i zakładał siatki. Mogliśmy tylko patrzeć z podziwem i zazdrością. Ale miał pewien mankament. Jak graliśmy mecze ze starszymi chłopakami, to wystarczyło, że jakiś osiłek dwa razy mocniej szturchnął go łokciem, poskrobał czubkiem buta po piszczelu i typ niknął w oczach. Zaczynał się bać. Później to już nawet ten starszy koleś nie musiał się jakoś specjalnie silić. Wystarczyło krzyknąć „buu”, gdy biegł z naszym magikiem do piłki, by ten odpuścił wyścig i odstawił nogę. Można go było brać „na huki”, bo miał psychikę kruchą jak opłatek wigilijny. Tak jak wczoraj w drugiej połowie Mołdawia wzięła „na huki” nasze gwiazdy.
Mecz w Kiszyniowie pokazał dobitnie, że to niekoniecznie umiejętności są największym mankamentem reprezentantów Polski. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że pod względem wyszkolenia technicznego i kultury gry, nasi ustępowali miejscowym. Problem polega na tym, że podczas meczów kadry w głowach biało-czerwonych zachodzą procesy, które się fizjonomom nie śniły. Ich umysł robi takie fikołki, że Fernando Santos – trener z 35-letnim stażem pracy, który z nie jednego pieca chleb jadł – przyznał wczoraj bezradnie, że w życiu czegoś takiego nie widział.
Na stadion znajdujący się w sercu postsowieckiego skansenu, gdzie poziom realizacji transmisji telewizyjnych nie zmienił się od lat 90. i czasów Pucharu Intertoto, a widz miał czasem wrażenie, że kamerzysta filmuje ten mecz „z ręki”, bo nagle w kadrze pojawiał się czerep jakiegoś przypadkowego widza, zajechali: mistrz Hiszpanii i król strzelców La Liga, mistrz Holandii, mistrz Francji, mistrz Włoch (licząc Beresia to nawet dwóch), wicemistrz Anglii i dwóch gości grających w Juventusie, przykurzonej, ale nadal wielkiej marce. Stanęli oni naprzeciw chłopaków, którzy – w niektórych przypadkach – z pocałowaniem ręki wzięliby kontrakt w Stali Mielec. No i w pierwszej połowie pokazali różnicę klas pomiędzy nimi a rywalem, by w drugiej części meczu – za przeproszeniem – ordynarnie zesrać się w gacie. I to jest niesamowite, że kilkunastu gości w czerwono-białych kostiumach mogło odwalić większą fuszerkę niż realizator, który nie uchwycił momentu, w którym piłkarze Mołdawii strzelali zwycięskiego gola.
Co więcej, żaden z nich nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego puściły im zwieracze. Zieliński się samobiczował, bo to jego strata dała Mołdawii pierwszą akcję bramkową. Nie biczował się jednak za to, że resztę meczu, zamiast zapierdalać, by odrobić wynik, niemal przedreptał w miejscu. Bednarek bezwstydnie przyznał, że myśleli już o wakacjach i chcieli zagrać na stojąco. Taka wypowiedź urąga godności zawodowego piłkarza, tak samo jak dukanie Lewandowskiego o tym, że stracili pewność siebie, jak Mołdawia na nich siadła… Stracili pewność siebie… bo Mołdawia ich zaatakowała… Jak Mołdawia atakuje drużynę złożoną z takich piłkarzy, to powinna dostać dwa szybkie klapsy na otrzeźwienie i przypomnienie sobie, gdzie jest jej miejsce. Nie bawmy się w pieprzoną kurtuazję. Mołdawia wyglądała w drugiej połowie jak Monster Truck rozjeżdżający, ustawione w rządku wraki samochodów, bo wy, polscy piłkarze, jej na to pozwoliliście. Bo polski piłkarz, chociaż radzi sobie w zachodnim klubie, to w koszulce z orłem na piersi często przeistacza się w piplaka (jak mawiał Wojciech Łazarek). Brak w tej drużynie samców alfa. A drużyna bez liderów, którzy wezmą ją za mordę w trudnej chwili, to jest ch**, a nie drużyna. Niech im prezes Kulesza ufunduje seminaria Andrew Tate’a lub chociaż zaprosi na zgrupowanie Romana Warszawskiego, żeby znaleźli jaja. Żartowałem, obaj to pajace… Lewandowskiemu, Zielińskiemu i reszcie ambicja powinna instynktownie nakazać naprostowanie rywala, który chce wyskoczyć przed szereg. Tak by podopowiadała logika, ale logika w meczach naszych orłów często idzie na grzyby…
Oddajmy jednak cesarzowi, co cesarskie. Ion Nicolaescu to przecież piłkarz nie w kij dmuchał. Zawodnik samego Beitaru Jerozolima. A przecież w ostatnich dwóch latach naszym asom bramki potrafili ładować Sanmaryńczyk Nicola Nanni i Andorczyk Marc Vales. A jakby się cofnąć o kilka lat, to też Jake Gosling z Gibraltaru i inny obywatel San Marino – Allessandro Della Valle. Więc Nicolaescu to co najmniej poziom Siergieja Chiżniczenko, Kazacha, który zaraz po Euro 2016 wpakował kadrze Nawałki dublet, chociaż jakiś czas wcześniej strzelił tylko jednego gola w 26 meczach w barwach Korony Kielce. Być może to jest ta słynna polska gościnność w wydaniu piłkarskim…
Humor to chyba jedyny oręż, który pozostał nam w walce z naszymi futbolowymi demonami. Od zawsze strasznie irytowali mnie ludzie, którzy na co dzień nie interesowali się piłką nożną, a gdy słyszeli, że gra nasza kadra narodowa, rzucali tylko szybkie: „I tak przegrają, jak zawsze.” I cholera, zaczynam już ich rozumieć… Przecież ostatnie trzydzieści lat z hakiem w wykonaniu naszych piłkarzy, to droga od katastrofy do katastrofy. Czasem słońce wychodziło na krótko w czasie eliminacji, by podczas wielkiego turnieju rozpętała się burza z piorunami. Jak ostatnio na mundialu teoretycznie osiągnęliśmy sukces, wychodząc po 36 latach z grupy, to sami przeistoczyliśmy go w piekiełko. Nasi piłkarze albo zgrywają nadąsane gwiazdeczki, wybierające sobie trenera, albo srają pod siebie, a strach pęta im nogi. Może po Mundialu w Hiszpanii w 1982 roku trener Piechniczek zignorował cygankę, proszącą go o kilka monet, a ta w odwecie rzuciła na niego jakąś klątwę? I od tego czasu kraj bursztynowego świerzopu, tańczącego wśród fal burzanu, stał się pieprzoną piłkarską ziemią jałową? A piłkarscy bogowie czasem z nas zakpią, dając nam wygrać przypadkiem z Niemcami, by kilka dni później zdzielić nas mokrą szmatą w pysk i upokorzyć porażką w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc?
Nie martwcie się jednak. Nadchodzą wakacje. Okres, w którym poważni piłkarze odpoczywają. Lecz dla nas to bardzo ważny piłkarsko czas. Już wkrótce nasze kluby będą mordować się na kaukaskich zadupiach, by uciułać, chociaż pół punktu do rankingu UEFA. Po tym wyczerpującym mentalnie okresie natomiast kadrę Santosa czeka mecz z Wyspami Owczymi i kto wie, może znów przegramy? W końcu „hell is the limit”. Odwalmy największą popelinę w historii i nie awansujmy na Euro z grupy, którą na miękko przeszłoby nawet Wybrzeże Klatki Schodowej. Ahoj przygodo!
Dodaj komentarz