Wierzę w bunt jako najwyższą wartość młodości. Wierzę w bunt jako najwyższą formę nienawiści do terroru, ucisku i niesprawiedliwości i wierzę również w to, że nie ma buntu bez celu, chociaż w interesie świata, który kocha swych buntowników, leży to, aby ich zabić – Marek Hłasko
Fascynacja buntem
Buntownicy, awanturnicy, kolorowe ptaki, banici… Bohaterowie potrafiący stawić czoła zmurszałym normom społecznym, które często tłamsiły wolność jednostki. Postacie, które stawały okoniem wobec bandytyzmu machiny prawa, wspartej projekcją siły i idącą za tym przemocą. Sprawiedliwi, którzy nie godzili się na życie w ścisłych ramach, narzuconych im przez aparat władzy. Ludowe legendy, literatura, kinematografia. Od wieków z zapartym tchem śledzimy historie łowców przygód, którzy pragną łamać pewne ogólnie przyjęte schematy – czasami dla zabawy, czasami w imię wyższych idei, a czasami z chęci wzbogacenia się. Tom Sawyer, Robin Hood, Indiana Jones czy siły rebelii walczące z potęgą mrocznego Imperium w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Kochamy te opowieści, czasami nawet kibicujemy bohaterom, których intencje niekoniecznie są motywowane jasno rozumianym poczuciem sprawiedliwości. Któż z nas nie kibicował walczącej o wpływy mafijnej rodzinie Corleone? A przecież fikcyjny Don z powieści Mario Puzo w swoim mniemaniu również przeciwstawiał się niesprawiedliwości społecznej, chcąc wprowadzić własny porządek świata, najczęściej jednak używając do tego celu gangsterskich metod. Któż jednak nie czuł satysfakcji, gdy tytułowy ojciec chrzestny wymierzył sprawiedliwość oprawcom córki Amerigo Bonasery, który poprosił go o przysługę w dniu ślubu Connie Corleone?
Wizja buntu wobec skostniałego systemu rozpala wyobraźnię. Szczególnie gdy jesteśmy młodzi. Nie zawsze mamy jednak okazję, by móc go wyrazić. Przeważnie nie mamy również do tego wystarczającej odwagi, to też pozostaje nam zachwycanie się postaciami fikcyjnymi lub szukanie ich odpowiedników w realnym życiu. Również w futbolu.
Piłkarskich buntowników były dziesiątki. Skupmy się jednak na pewnym duecie, który w moim mniemaniu łączy więcej, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Nie pochodzą z tego samego kraju, nigdy nie grali w jednym zespole, rozminęli się nawet w czasie gry w Premier League, bo kiedy Paolo Di Canio trafiał na Wyspy Brytyjskie, Cantona od ponad dwóch miesięcy nie był już czynnym zawodnikiem. Dzieli ich również przepaść pod względem światopoglądowym, co już definitywnie powinno przekreślać sens porównywania obydwóch tych graczy. Ja jednak się o to pokuszę, gdyż od dawna zauważam pewne wspólne punkty, które każą mi klasyfikować Francuza i Włocha jako ten sam archetyp piłkarskiego bohatera.
Ziemia obiecana piłkarskich banitów
W jaki sposób Cantona i Di Canio znaleźli się w ogóle w lidze angielskiej? Tutaj dochodzimy do pierwszego punktu wspólnego. Otóż obydwaj wylądowali w Zjednoczonym Królestwie, salwując się ucieczką z rodzimych lig, w których zostawili za sobą spaloną ziemię. Obydwaj popadali w kolejne konflikty, przywdziewając barwy ojczystych klubów.
Występując w Auxerre, King Eric pobił się z bramkarzem Bruno Martinim, w Marsylii podczas jednego ze sparingów cisnął koszulką meczową o ziemię, w Montpellier rzucał natomiast butami w kolegę z szatni – Jean-Claude Lemoulta – grożąc mu dodatkowo pobiciem. Wówczas tylko interwencja klubowych weteranów w osobach Laurenta Blanca i Carlosa Valederramy uchroniły Cantonę od kolejnego karnego opuszczenia zespołu. Punkt kulminacyjny nastąpił jednak w czasie gry Francuza dla Nimes. Wówczas to Cantona rzucił w twarz sędziego piłką, niezadowolony z podejmowanych przez niego decyzji. Kilka dni później musiał stawić się przed komisją dyscyplinarną w siedzibie Francuskiego Związku Piłkarskiego. Gdy usłyszał, że komisja podjęła decyzję o zawieszeniu go na dwa miesiące, podszedł do każdego z jej członków i wykrzyczał mu w twarz, że jest idiotą.
Włoch również palił za sobą kolejne mosty. W Italii Di Canio przywdziewał barwy niemal wszystkich ekip z czołówki, grając kolejno dla Lazio, Juventusu, Napoli i AC Milan. Sęk w tym, że zarówno jako piłkarz Starej Damy, jak i Rossonerich popadł w konflikt z trenerami, którymi byli Giovanni Trapattoni i Fabio Capello, czyli w owym czasie czołowi fachowcy na półwyspie Apenińskim. Warto zaznaczyć, że nie były to raczej sprzeczki, po których panowie strzelali focha i nie mówili sobie „dzień dobry”. Scenariusz obydwóch kłótni miał ten sam finał – Di Canio rzucał się z łapami na swojego opiekuna i kończył odciągany przez kolegów z drużyny oraz pozbawiony złudzeń co do dalszej perspektywy rozwijania kariery w ówczesnym klubie.
Nie dziwota, że po takiej liczbie incydentów obydwaj mieli problem ze znalezieniem kolejnego zespołu, który byłby chętny ich zakontraktować. Zła sława ciągnęła się za nimi i przysłaniała niewątpliwy talent piłkarski, którym obdarzony był zarówno Cantona, jak i Di Canio. Jednakże ani we Francji, ani we Włoszech nikt nie chciał brać kota w worku i czekać na to, czy nowy nabytek obdarzy go obfitą liczbą goli i asyst, czy porcją problemów dyscyplinarnych.
Cantona był nawet bliski zawieszenia butów na kołku. Opieką otoczył go jednak potężny protektor w postaci Michela Platiniego, który objął jakiś czas wcześniej posadę selekcjonera w reprezentacji Les Blues i głęboko wierzył w talent młodszego rodaka. Była gwiazda Juventusu, doradziła Ericowi, by ten wyemigrował za kanał La Manche i poszukał szczęścia w lidze angielskiej. W styczniu 1992 roku Cantona podpisał kontrakt z Leeds United.
Kilka lat później tym samym szlakiem podążył Włoch. Nim Di Canio trafił jednak do Premier League, która formalnie powstała półtora miesiąca po dołączeniu Cantony do Leeds, spędził sezon w Glasgow, reprezentując tamtejszy Celtik. Tam został nawet wybrany graczem sezonu, chociaż przy okazji zaliczył pamiętną utarczkę z Ianem Fergusonem w czasie Old Firm Derby, a z zespołem pożegnał się, mówiąc kolegom z szatni, że są gównianymi piłkarzami i dlatego nie są w stanie od blisko dekady odebrać mistrzowskiego tytułu Rangersom. Zrobili to w kolejnym sezonie, już bez Di Canio, ale za to z Henrikiem Larssonem na pokładzie, który to godnie zastąpił poprzednika rodem z Italii, a w dodatku nie stwarzał problemów wychowawczych.
Na początku kampanii 1997/1998 wychowanek Lazio stał się zawodnikiem Sheffield Wednesday. Swoją drogą popularni „The Owls” zimą 1992 roku byli bliscy zakontraktowania drugiego z bohaterów niniejszego tekstu. Wówczas jednak na drodze stanęły rozbieżności finansowe.
Tym oto sposobem obydwaj gracze trafili do miejsca, które od lat kojarzyło się z piłkarskimi utracjuszami. Robin Friday, George Best czy wimbledoński Crazy Gang na czele z Vinniem Jonesem… W Anglii futbolowi szaleńcy nie rzucali się w oczy aż tak bardzo…
Jak zszokować Anglię?
Proste. Wykręcając numer, jakiego jeszcze nigdy w karierze nie wykręciłeś… Gdy Cantona i Di Canio wywołali największe skandale, znajdowali się na innym etapie swojej przygody z ligą angielską.
Cantona kopiący na Selhurst Park 20-letniego Matthew Simonsa był już jedną z największych gwiazd Premier League, która pociągnęła Manchester United do pierwszego od 26 lat mistrzostwa kraju i kolejnego sezon później. Słynny incydent miał miejsce 25 stycznia 1995 roku. Schodzący po otrzymaniu czerwonej kartki w spotkaniu ligowym przeciwko Crystal Palace King Eric, kierował się do szatni w towarzystwie klubowego kitmana Normana Daviesa i przy akompaniamencie bluzgów miejscowej publiczności. Zapałką podpalającą krótki lont Francuza i doprowadzającą ostatecznie do detonacji dynamitu „made in Marsylia”, był wspomniany wcześniej Simons, który postanowił zbiec z górnych rzędów trybun pod same bandy reklamowe, by mieć pewność, że gwiazdor Manchesteru usłyszy wiązankę bluzgów, którą tenże młodzieniec przygotował mu na odchodne. Chwilę później Simons mógł poczuć soczystego kopniaka Cantony na swojej klatce piersiowej, doprawionego następnie kilkoma ciosami zadanymi pięścią.
Ponad trzy lata później, 26 września 1998 roku, piłkarską Anglię zszokował Di Canio. Włoch co prawda nie był wówczas ikoną ligi, jak francuski as futbolu, ale po udanym debiutanckim sezonie w barwach Sheffield przestał być również dla fanów z Wysp anonimowy. Wypracowaną na boisku renomę postanowił jednak pogrzebać wybrykiem, który mógł zablokować możliwość jego dalszej kariery w Premier League.
W czasie spotkania ligowego, w którym The Owls podejmowali Arsenal, wychowanek Lazio najpierw uwikłał się w przepychankę z piłkarzami rywala – Patrickiem Vieirą i Martinem Keownem –a później postanowił powtórzyć wyczyn Cantony z czasów jego gry w lidze francuskiej i dopuścił się przemocy wobec arbitra. Gdy sędziujący tamto starcie Paul Alcock, zdecydował się odesłać zarówno Keowna, jak i Di Canio do szatni, niezadowolony z takiego obrotu sprawy Włoch pchnął go i spowodował jego upadek.
Konsekwencje
Oczywiście obydwa zajścia zbulwersowały angielską opinię społeczną. Jednakże akt agresji Cantony i fakt, że zaatakował osobę zasiadającą na trybunach oraz jego ówczesny status ligowej gwiazdy, sprawiły, że skandal z udziałem zawodnika United odbił się szerszym echem i urósł do rangi jednego z najsłynniejszych wydarzeń w całej historii ligi angielskiej.
Część opinii publicznej domagała się deportacji Francuza do ojczyzny, część jego dożywotniego zawieszenia. Skończyło się na ośmiomiesięcznym zawieszeniu we wszystkich rozgrywkach i 120 godzinach prac społecznych oraz oczywiście karze finansowej. Sam Eric podsumował natomiast całe zajście kultowymi już słowami: „Kiedy mewy podążają za barką, to dlatego, że myślą, że sardynki zostaną wyrzucone do morza. Dziękuję bardzo.”
W przypadku Di Canio skończyło się na 11-meczowym zawieszeniu i karze pieniężnej. Jednakże włodarze Sheffield Wednesday postanowili rozwiązać kontrakt z Włochem. Obydwaj zawodnicy znaleźli się wówczas na ostrym zakręcie swojej kariery. Paolo mógł mieć wątpliwości, czy z taką kartoteką uda mu się znaleźć jeszcze jakiś poważny klub, który zechce go zatrudnić. Cantona natomiast musiał mierzyć się ze społecznym ostracyzmem i poważnie rozważał zmianę barw klubowych oraz przeprowadzkę do Serie A (chrapkę na niego miał Inter), a gdzieś z tyłu głowy kołatały mu się ponownie myśli o zakończeniu przygody z piłką. Obydwaj przezwyciężyli problemy, obydwaj ponownie trafili na usta kibiców, którzy niczym średniowieczni minstrele głosili ich chwałę za pomocą pieśni, które rozbrzmiewały na trybunach stadionów Zjednoczonego Królestwa.
Chuligani spadają na cztery łapy
Proste. Strzelając takiego gola, że fani będą zbierać szczęki z podłogi. Tylko prawdziwi twardziele potrafią wypić beczkę piwa, którą wcześniej sami sobie nawarzyli.
King Eric wrócił do gry z końcem września 1995 roku. Ośmiomiesięczny rozbrat z futbolem nie sprawił, że Francuz zapomniał jak się gra w piłkę. Król powrócił na tron i miał się dobrze! Był wygłodniały gry. Pomimo zawieszenia w pierwszych meczach kampanii ligowej, został najlepszym strzelcem drużyny. Dwa kolejne sezony i dwa kolejne mistrzostwa Anglii dla Manchesteru United. Dodatkowo wywalczony FA Cup i dozgonna miłość zakochanych w nim fanów z Old Trafford.
Głupie zachowanie Di Canio w meczu z Arsenalem również nie okazało się być gwoździem do trumny dla kariery wychowanka Lazio. W styczniu 1999 roku pomocną dłoń do Paolo postanawia wyciągnąć West Ham. Harry Redknapp wierzył, że zdoła okiełznać trudny charakter nowego podopiecznego i wykrzesać z niego drzemiący w środku potencjał. Dziennikarze i kibice zachodzili jednak w głowę, co kierowało menadżerem „Młotów” w chwili podjęcia tak ryzykownej decyzji. Nie dość, że zakontraktowanie Włocha to jak zabawa odbezpieczonym granatem w szatni i na boisku, to przybysz z Italii przekroczył już 30 rok życia i zdawał się być mało perspektywicznym nabytkiem. Jednak tak jak dla Cantony to Manchester okazał się być bezpieczną przystanią, tak dla przybysza z półwyspu Apenińskiego piłkarskim azylem został Londyn i stadion Upton Park.
Di Canio oczywiście nie zdobył tylu trofeów co Cantona. W West Hamie nie mógł liczyć na walkę o najwyższe laury. Oboje jednak stanowili kwiatek w kożuchu tworu, którym w czasie swojej pierwszej dekady istnienia było Premier League. Ich skomplikowane charaktery, które nigdy nie pozwalały zgadnąć, czy dziś pokażą nam kawał kina akcji i uraczą piękną grą, czy może zaimprowizują jakiś boiskowy dramat, bezsprzecznie nadawały lidze angielskiej niebywałego kolorytu.
Jak zszokować Anglię? Część druga
A skoro już jesteśmy przy pięknej grze, to nic lepiej jej nie definiuj i nie stanowi dla niej lepszego ukoronowania niż gole, które na zawsze zapadają w pamięci fanów. Tak się składa, że obydwaj nasi bohaterowie mają takie trafienia na koncie.
Dla Cantony z pewnością taką wizytówką jest gol, którego zapakował Sunderlandowi w grudniu 1996 roku. Drybling przez pół boiska, klepka z Brianem McClairem i wspaniały lob nad golkiperem rywala, a potem równie majestatyczna cieszynka. Król stojący na dziedzińcu swojej twierdzy i przysłuchujący się wiwatującemu na jego cześć tłumowi z wypisaną na twarzy świadomością, kto jest najważniejszą figurą na tej futbolowej szachownicy. Oczywiście ubrany w szatę z podniesionym kołnierzykiem. Epicka scena.
Di Canio swoje golazzo zdobył w marcu 2000 roku, a jego ofiarą padli gracze Wimbledonu. Włoch otrzymał crossowe podanie od Trevora Sinclaira i postanowił wykończyć je w jak najbardziej skomplikowany sposób. Wyskok w powietrze. Wybicie z lewej nogi, uderzenie z woleja prawą. Gotowy przepis na gola, który został później wybrany najlepszą bramką pierwszej dekady XXI wieku w Premier League. Wszystko to w kultowym trykocie, produkowanym przez FILA i z ogromną reklamą Dr. Martensa na przedzie, która przypadkowo korelowała z kontrowersyjnymi poglądami przybysza z Italii…
Klubowi mentorzy i herosi trybun
Przy całym swoim jestestwie i osobowości rozrabiaków, obydwaj piłkarze pokazywali niezwykły dualizm swoich osobowości, który każe postrzegać ich w kategorii futbolowego Dr. Jekylla i Mr. Hyde’a. Chociaż obraz boiskowych urwisów był chętniej eksponowaną stroną medalu, to ogromny potencjał do bycia zarówno boiskowym liderem, jak i mentorem szatni, wypełniał szczelnie powierzchnię odpowiedzialną za magazynowanie tych cech wolicjonalnych opisywanego duetu.
Roy Keane twierdził, że Cantona nie lubił dużo mówić. Wystarczyło, że przemawiała jego charyzma. Gdy zjawiskowa gra jest lokomotywą, która pociągnie za sobą resztę zespołu, wszelkie inne słowa są zbędne. Francuz potrafił jednak okazać młodym graczom, że jest sędzią sprawiedliwym… Gdy pewnego razu niemal cały zespół United wdał się w grę hazardową, główna wygrana w wysokości kilkunastu tysięcy funtów przypadła Ericowi. Ten rozdzielił natomiast pulę pieniędzy na pół i wręczył je Paulowi Scholesowi i Nickiemu Butt’owi. Był to jego gest uznania dla wchodzących dopiero do zespołu dzieciaków z Class of ’92, którzy w imię chęci integracji z resztą drużyny, odważyli się zagrać ze starszyzną i włożyć do puli znaczną część swojej tygodniówki, która w tamtym czasie nie pozwalała im jeszcze szastać kasą na lewo i prawo. Cantona docenił drobny gest, który pokazywał, że ci dwaj juniorzy nie wymiękają i chcą być częścią zespołu w każdej sytuacji.
Czarujący styl gry i magnetyzująca osobowość oraz wprowadzenie Red Devils w nową epokę, usłaną licznymi trofeami sprawiły, że Eric podbił serca fanów, którzy w większości byli gotowi skoczyć za nim w ogień. Wiele zresztą mówił pseudonim, nadany mu przez kibiców z Old Trafford – Dieu – czyli po prostu „bóg”. Miłość była jednak obustronna.
„Czuję bliskość energii i buntu, która bije od miejscowej młodzieży. Być może czas nas rozdzieli, ale nikt nie może zaprzeczyć, że tutaj, za oknami Manchesteru, unosi się szalona miłość do futbolu, zabawy i muzyki. Kiedy widzę tych chłopców z Manchesteru, czuję ich dotyk, słyszę ich szepty, chcę aby odeszli szczęśliwi i z wiarą, że jestem bardziej podobny do nich niż mogą to sobie wyobrazić.”
Piękny, metafizyczny wyraz miłości wobec społeczności, z którą Francuza połączyło coś więcej niż tylko relacja piłkarz-kibic…
Zresztą Cantona uwiódł nawet sir Alexa Fergusona. W przypadku szkockiego menadżera sukcesem jest już uzyskanie szorstkich wyrazów sympatii. King Eric mógł sobie jednak pozwolić na tyle, na ile chyba żaden inny piłkarz w erze Fergiego. Nawet na przyjęcia i spotkania ze sponsorami nie przychodził pod krawatem, jak reszta drużyny, tylko w wymiętej koszulce i wytartych jeansach. Gdy pewnego razu inni zawodnicy postanowili zwrócić uwagę menadżera na ten fakt, Ferguson krótko skwitował temat słowami: „Chłopaki, to jest cholerny Eric Cantona. Nauczcie się grać tak jak on, to będziecie mogli przyjść na bankiet w szortach.”
Gdy Harry Redknapp ściągnął Di Canio na Upton Park, nie mógł być do końca pewny co z tego wyniknie. Szybko okazało się jednak, że zyskał – co prawda krnąbrnego – ale będącego poza tym profesjonalistą piłkarza, prezentującego wysoki poziom sportowy. Chociaż prowadzenie Włocha bywało drogą przez ciernie, to doświadczony angielski menadżer z pewnością tego nie żałował.
Di Canio poza boiskiem dbał o dietę i korzystał z usług trenera personalnego, co w tamtych czasach nie było jeszcze normą. Redknapp wspomina w swojej autobiografii, że wychowanek Lazio na jednym z pierwszych treningów pieklił się na nowych kolegów z zespołu, którzy zamiast przykładać się do ćwiczeń, opowiadali o nocnych wojażach, które zaliczyli poprzedniej nocy. W takiej sytuacji to Włoch stał się w dużym stopniu mentorem dla utalentowanej młodzieży, która w tamtym czasie przywdziewała trykot The Irons. Michael Carrick, Frank Lampard, Joe Cole czy Rio Ferdinand wiele zyskali, obserwując sumienne podejście Di Canio do swoich obowiązków.
Uznanie w oczach postronnych fanów Paolo z całą pewnością zdobył dzięki swojemu słynnemu gestowi fair play, kiedy to podczas spotkania ligowego z Evertonem postanowił złapać dośrodkowanie kolegi w ręce, widząc kontuzjowanego bramkarza rywali poza polem karnym i nie wykorzystywać tego faktu, by w prosty sposób skierować piłkę do pustej bramki przeciwnika. Wola zwycięstwa? Tak! Ale nie za wszelką cenę… Takie zachowanie również było pochodną profesjonalnego podejścia do wykonywania powierzonych mu zadań.
Miłość trybun? Najlepiej oddaje ją słynne starcie z Bradford, kiedy to wkurzony poziomem sędziowania Di Canio, w pewnym momencie zszedł za linię boczną boiska i zażądał od Redknappa zmiany, twierdząc, że arbiter pozwala rywalom na zbyt ostrą grę. Sprawy w swoje ręce wzięła wówczas publiczność zgromadzona na Upton Park, która zaczęła skandować imię i nazwisko swojego ulubieńca. To przekonało wychowanka Lazio do powrotu na boisko. Chwilę później temperamentny Włoch wyrwał piłkę z rąk Franka Lamparda, który był wyznaczony do wykonania rzutu karnego i postanowił sam wyegzekwować sprawiedliwość, w końcówce asystował natomiast przy zwycięskim trafieniu. Żaden inny mecz nie scementował tak bardzo trudnej miłości przybysza z półwyspu Apenińskiego i londyńskiej publiczności.
Di Canio powiedział kiedyś:
„Ten kraj ożywił moją karierę. Wprowadził mnie w nowy rodzaj piłki nożnej. To był styl gry, który prawdopodobnie nosiłem w sobie przez całą piłkarską karierę. Serie A nie potrafiło go ze mnie wydobyć. We Włoszech czułem się inny. Tutaj mogę być sobą. “
Tak. Bez dwóch zdań to Anglia dała naszemu duetowi możliwość rozwoju, miłość publiki i cechowała się podwyższoną tolerancją na szalone wybryki futbolowych rebeliantów.
Drzwi, które na zawsze pozostały zamknięte…
Obu panów łączy również brak szczęścia, jeśli chodzi o poletko reprezentacyjne. Jeśli jednak w przypadku Cantony możemy mówić po prostu o braku znaczących sukcesów w tym obszarze, to dla Di Canio występy w trykocie Squadra Azzura na zawsze pozostały jedynie w sferze marzeń.
Francuz rozpoczął występy w ekipie Les Blues z wysokiego C, gdyż w 1988 roku sięgnął wraz z reprezentacją u-21 po mistrzostwo Europy. Jego przygoda z seniorską kadrą nie była jednak szczególnie udania. Co prawda King Eric zagrał w niej 45 razy i strzelił w jej barwach 20 goli ale na wielki turniej pojechał tylko raz w 1992 roku. Na szwedzkim Euro Trójkolorowi, których miał napędzać duet Cantona-Papin, nie zdołali nawet wyjść z grupy.
W kadrze Dieu nie był bogiem. Nie ciągnął rodaków do sukcesu, tak jak robił to z piłkarzami z Manchesteru. Przygodę z dorosłą reprezentacją zaczął od kłótni z selekcjonerem Henri Michelem, którego nazwał „workiem gówna”. Zresztą kadra Michela i tak nie zdołała awansować na mistrzostwa świata we Włoszech. Podobnie jak cztery lata później kadra Gerarda Houlliera w której Cantona stanowił ważną postać. Po dyskwalifikacji za swój słynny cios kung-fu i pozbawieniu go za ten czyn opaski kapitańskiej przez Aime Jacqueta, do kadry już nigdy nie wrócił. Jak na ironię Les Blues zbliżali się wówczas do swojej złotej ery w czasie której zdominowali reprezentacyjny futbol.
Di Canio nazywany jest natomiast najlepszym włoskim piłkarzem, który nigdy nie zaznał smaku gry w barwach narodowych. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy z pewnością był jego trudny charakter. Wychowanek Lazio wyjeżdżał z kraju skonfliktowany z czołowymi trenerami. Gdy znajdował się w najwyższej formie, Squadra Azzura opiekował się jeden z nich, czyli Giovanni Trapattoni z którym Paolo ściął się w czasach gry dla Juventusu. Wcześniej kadrą opiekował się Cesare Maldini dla którego pierwszeństwo zakładania niebieskiego trykotu mieli gracze na co dzień występujący w Serie A. Nie bez znaczenia były też kontrowersyjne poglądy Di Canio i łatwość z jaką przyciągał do siebie problemy. Wszystkie te czynniki sprawiły, że Paolo nie mógł sobie dopisać w CV choćby cyferki 1 w rubryce przeznaczonej na mecze rozegrane dla kadry Italii.
Spalone mosty we własnej ojczyźnie, wielkie skandale wywoływane w Premier League, przemoc wobec sędziów, częste konflikty czy bycie najbardziej wyrazistymi postaciami ligi angielskiej w swoich czasach to punkty wspólne, które każą mi opisywać Cantonę i Di Canio jako ten wspomniany na wstępie bliźniaczy archetyp bohatera. Było jednak blisko tego, by obydwóch tych graczy połączyła jeszcze jedna, najbardziej wyrazista klamra, która pozwoliłaby przybyszowi z Italii podążyć tą samą ścieżką, co dwa lata starszy kolega z ojczyzny Napoleona. Na przełomie wieków sir Alex Ferguson zapragnął, by Di Canio przybył do Manchesteru i założył koszulkę Red Devils. Co prawda Paolo z pewnością nie odgrywałby nawet w połowie tak ważnej roli, jak kilka lat wcześniej francuski idol trybun Old Trafford, ale miał szansę wcielić się w rolę jokera, wchodzącego na boisko, by pomóc zespołowi przechylić ostatecznie szalę zwycięstwa na jego korzyść. Do tego transferu jednak nie doszło, chociaż Di Canio i Ferguson nieco rozjeżdżają się, mówiąc o przyczynach braku porozumienia. Cóż, jak wspomniałem w podtytule, te drzwi na zawsze pozostały zamknięte…
Różnica, czy wspólna cecha?
Zapewne część osób może dziwić zestawienie ze sobą w jednym tekście tych dwóch piłkarzy. W końcu dzieli ich pewna bariera, która w oczach wielu osób absolutnie wyklucza możliwość ich wspólnej koegzystencja nawet w tak banalnym i mającym charakter rozrywkowy artykule jak ten. Mowa oczywiście o różnicy światopoglądowej.
Z jednej strony Francuz, którego poglądy polityczne, podobnie jak serce, usytuowane są po lewej stronie. King Eric często włączał się w rozmaite akcje, które miały na celu m.in. zareklamowanie fundacji pomagających osobom bezdomnym, niejednokrotnie poruszał w swoich wypowiedziach problem rasizmu, również we francuskim futbolu i krytykował wielkie korporacje. Ma artystyczną duszę. Jest zakochany w kinematografii, malarstwie i innych dziedzinach sztuki.
W przeciwnym narożniku stoi natomiast Di Canio, który być może bardziej niż przez swoją świetną grę, zapamiętany został przez fascynację ideologią faszystowską i wykonywanie salutu rzymskiego w kierunku trybuny najbardziej zagorzałych fanatyków Lazio. Gdy miał zostać trenerem Sunderlandu, związek zawodowy górników zabrał ze stadionu swój sztandar w geście symbolicznego sprzeciwu. Wielokrotnie udzielał również wypowiedzi świadczących o jego fascynacji postacią Benito Mussoliniego. Zresztą pracę eksperta w telewizji Sky stracił przez swój tatuaż. Jego ramię zdobiło słowo Dux, będące łacińskim odpowiednikiem słowa Duce (wódz), czyli przydomka faszystowskiego dyktatora, co zauważyli telewidzowie, gdy Di Canio wystąpił przed kamerą w koszulce polo.
Sam Cantona stwierdził zresztą kiedyś, że w życiu nie wydałby pieniędzy, by zobaczyć Di Canio w akcji, gdyż jak twierdził, nie był on dobrym piłkarzem, a tym bardziej dobrym człowiekiem. Cóż, ciężko nie ulec wrażeniu, że to właśnie poglądy Paolo najbardziej przeszkadzały francuskiemu buntownikowi. Hulaszczy tryb życia Maradony nie był już dla niego żadnym problemem. Gdy Argentyńczyka przyłapano w czasie mistrzostw świata w USA na dopingu, King Eric stanął w jego obronie:
„Mimo wszystko wydaje się dziwne, że doszło do tego w Stanach Zjednoczonych, w sytuacji, gdy Maradona nigdy nie ukrywał sympatii dla Kuby i antypatii dla Amerykanów. To, co wziął można kupić bez problemu, żeby leczyć alergię. Czas już, abyśmy my, zawodnicy zmobilizowali się przeciwko władzom”
Di Canio dziś również jest bardziej sceptyczny w swoich wypowiedziach, chociaż nie odcina się jednoznacznie od kojarzonych z nim poglądów:
„Czy w dalszym ciągu jestem faszystą? Nie jest tajemnicą, że zawsze mówiłem to, co myślę. Ale jeśli spytasz mnie o rasizm, antysemityzm czy popieranie Hitlera, to te rzeczy przyprawiają mnie o ciarki na plecach. Mogę zatem przyznać, że kiedyś byłem faszystą. Co się tyczy zaś Mussoliniego, miał kilka dobrych pomysłów, ale poparcie Hitlera doprowadziło do jego końca”
Dwa bieguny, jeśli chodzi o sprawy światopoglądowe. Ten sam żywioł, jeśli chodzi o wyraz boiskowego buntu. Żyjemy w czasach, w których przebodźcowaną, młodą publikę podnieca mordobicie patostreamerów, poprzedzone konferencjami, na których ci obrzucają się stekiem najpodlejszych wyzwisk. Z drugiej strony agencje PR-owe starają się przedstawiać w mediach tak ugrzeczniony i wygładzony obraz gwiazd futbolu, że momentami może on przyprawiać o mdłości. Badania pokazują, że zainteresowanie młodzieży piłką nożną spada. Być może między innymi z powodu braku wyrazistych gwiazd z dawnych czasów? Gwiazd z krwi i kości, a nie produktów marketingowych, mieszkających w szklanych domach? Cantona powiedział kiedyś:
„Mam w sobie pasję, która jest silniejsza ode mnie. To jest jak ogień, który masz w sobie i musisz pozwolić mu wyjść na zewnątrz. Czasem on wychodzi i wyrządza innym krzywdę. Wyrządza też krzywdę mi. Martwię się, gdy ranię innych. Ale nie będę sobą bez tej strony mojego charakteru.”
Może kluczem do uratowania dzisiejszego futbolu jest pozwolić piłkarzom na uwolnienie tej pasji? Parafrazując Hłaskę – Czy w interesie świata, w interesie modern futbolu, leży to, aby zabić wszelki bunt i miłość fanów do piłkarskich buntowników? Oby nie był to gwóźdź do trumny dla całej dyscypliny.
Twórcą grafiki tytułowej jest Patryk