Gdy zostawał selekcjonerem rodzinnych Komorów, to narodowa reprezentacja raczkowała, a on sam uczył się taktyki od własnych podopiecznych. Dziś jego Mauretania z dumą pisze historię, jednocześnie nadpisując algierskie przekleństwo. On sam jest obecnie najgorętszym nazwiskiem na afrykańskim rynku trenerów – z Herve Renardem dzieli nie tylko stylówę, ale i założenia, bo również wprowadza maluczkich na salony. Poznajcie Amira Abdou – człowieka, który rewolucjonizuje afrykański futbol i ciągle chce więcej.
Selekcjoner z przypadku
Historia Amira Abdou zaczyna się w Marsylii, gdy w młodości był pracownikiem gminy. W 2012 roku trenował kluby regionalne, a rok później jego amatorskie Entente Golfech pokazało się w Pucharze Francji, sensacyjnie pokonując trzecioligowca z Luzenac. Zaraz potem zadzwonił telefon z reprezentacji kraju jego pochodzenia – Komorów. „Myślałem, że śniłem, ale to była prawda.” – opowiadał.
Na początku miał być tylko asystentem trenera, natomiast wszystko, co stało się później, przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Bardzo szybko wszedł w rolę selekcjonera, a ten świat zwyczajnie go pochłonął – to było coś zupełnie innego, w szczególności, gdy mowa o kraju, który kochasz. Na dodatek kraju z czwartą najniższą populacją w Afryce, który znacznie bardziej kojarzy się z turystyką, aniżeli piłką nożną.
To było wyjątkowe wyzwanie – przecież na stadion narodowy w Moroni w 2014 roku mogło przyjść co najwyżej 2000 osób, a nawet i wtedy spora część krzesełek pozostawała pusta. Abdou był pierwszą osobą, która faktycznie zadbała tam o rozwój futbolu. Wiedział, że za granicą gra wielu piłkarzy o komoryjskich korzeniach, jednak nie miał pojęcia, jak ich przekonać. Przypomnijmy – Komory są członkiem FIFA dopiero od 2005 roku, a do momentu przyjścia nowego selekcjonera nie grano tam praktycznie żadnych meczów o stawkę. Marsylski szkoleniowiec był tak skłonny do poświęceń, że wraz ze sztabem opłacał nawet… część wyjazdów na mecze, pomagając słabej finansowo federacji.
Takie podejście urzekło Fouada Bachirou – jednego z pierwszych komoryjskich „farbowanych lisów” grających w Europie. Zmiana barw narodowych przez obecnego pomocnika Omonii Nikozja była absolutnie kluczowym czynnikiem dla przyszłości piłki nożnej w kraju. Jego postawa pociągnęła za sobą lawinę nowych nazwisk, które na przestrzeni lat decydowały się na grę dla tego malutkiego kraju. Ahmed Mogni, Ali Ahamada, Said Bakari czy też znany z występów dla Crvenej Zvezdy El Fardou Ben – wszyscy szli śladami poprzedników i po kolei decydowali się na grę dla kadry „Celakantów”. Sam Abdou miał za sobą masę nieprzespanych nocy, próbując przekonywać do swojego projektu kolejnych piłkarzy, z których później przez kilka lat układał silny zespół z poczuciem narodowej tożsamości.
„Gdy dołączałem do reprezentacji, zdecydowana większość piłkarzy pochodziła z Marsylii. Komoryjczycy mają tam swoją społeczność, więc wszyscy czuli się tam bardzo dobrze. Ja jako jedyny pochodziłem z Paryża, więc wejście do drużyny miałem trochę utrudnione, ale Amir Abdou o wszystko zadbał. Robił wszystko, żeby zyskać jak najwięcej informacji o każdym z zawodników – nie miało znaczenia, skąd jesteś i gdzie grasz.”
Opowiadał Bachirou w wywiadzie udzielonym dla portalu „On The Whistle”.
„Mam wrażenie, że kulminacyjny moment w historii reprezentacji przyszedł po meczu z Ghaną, w pierwszej rundzie kwalifikacyjnej do MŚ 2018. Zremisowaliśmy 0:0, a tak naprawdę powinniśmy wygrać, ponieważ gol w 86. minucie nie został uznany. Po tym spotkaniu wszystko się zmieniło – uwierzyliśmy w swoje możliwości i w to, że jesteśmy w stanie pokonać każdego. Od tej pory graliśmy bardziej odważnie.”
Pięć minut dla trzech wysepek
Awans na Puchar Narodów Afryki przyszedł po cichu. Po siedmiu latach naprawdę ciężkiej i żmudnej pracy, zwieńczonej udaną kwalifikacyjną kampanią. Jak to mówią, do trzech razy sztuka. W 2017 roku było za wcześnie, w 2019 – mimo rozszerzenia liczby uczestników – zbyt pechowo (Maroko i Kamerun całkiem zdominowały resztę swojej grupy eliminacyjnej). Dopiero w 2021 roku przyszła realna szansa, którą Komoryjczycy wykorzystali we wzorowy sposób. Znakomicie rozegrany dwumecz z faworyzowaną Kenią czy remis z Egiptem dały „Celakantom” historyczną przepustkę na mistrzostwa kontynentu. To nie był przypadek – budowana i organizowana przez lata drużyna wreszcie spięła klamrą bardzo długi okres przygotowań. A to miał być dopiero początek.
Występ na AFCON z początku wydawał się być fajną przygodą bez historii – debiutanci przegrali pierwsze dwa grupowe mecze z Gabonem i Maroko, nie strzelając przy tym ani jednej bramki. Na boisku prezentowali się jednak całkiem nieźle, a mecz z Ghaną przeszedł do historii jako jedna z największych sensacji w historii turnieju. Po pierwszej połowie Wyspiarze prowadzili 1:0, a z boiska za czerwoną kartkę zdążył już wylecieć Andre Ayew.
Komoryjczycy już w eliminacjach pokazywali, jak niebezpieczni potrafią być w szybkich kontratakach i właśnie takie sytuacje wykorzystywali w tym spotkaniu. W drugiej połowie na 2:0 podwyższył Ahmed Mogni, lecz „Czarne Gwiazdy” zdołały odwrócić wynik i wyrównać stan meczu na 2:2. Na kwadrans przed końcem spotkania obie drużyny były poza turniejem. Ghana rozpaczliwie nacierała dalej – bez skutku. Wszystko zmieniło się w 85. minucie. Benjaloud Youssouf odbiera futbolówkę Ghańczykowi, pędzi z nią niemal do linii końcowej, zagrywa płaską piłkę w pole karne… i piłka ląduje w siatce. Druga sytuacja Komorów zakończona celnym strzałem w całej połowie okazała się trzecią sytuacją bramkową w całym meczu. A strzelał nie kto inny, jak talizman selekcjonera – Ahmed Mogni, wówczas rezerwowy trzecioligowego francuskiego Annecy.
COVID-19, obrońca w rękawicach i klejone numery
Zwycięstwo Komorów z Ghaną było największym triumfem w historii tego kraju – „Celakanty” nigdy wcześniej nie pokonały tak silnego rywala, ale przede wszystkim nigdy nie grały w fazie pucharowej Pucharu Narodów Afryki. Mecz 1/8 finału z Kamerunem zapowiadał się na prawdziwe święto. Niestety, podczas rutynowych testów na COVID, aż u dwunastu członków drużyny zdiagnozowano koronawirusa. Wśród nich był selekcjoner oraz dwóch rezerwowych bramkarzy. Pierwszy golkiper, Salim Ben Boina, był kontuzjowany, co oznaczało tylko jedno – Komoryjczycy musieli zagrać z zawodnikiem z pola na bramce, żeby w ogóle wystąpić w tym meczu.
I zagrali. Między słupkami wystąpił Chaker Alhadhur, rezerwowy lewy obrońca Ajaccio. 172 centymetry wzrostu, 30 występów w narodowych barwach i numer na koszulce doklejony… taśmą klejącą. Przy takiej skali absurdu wszyscy spodziewali się pogromu – i na ten się zanosiło. Tym bardziej że już na samym początku meczu kapitan Komorów otrzymał czerwoną kartkę i został odesłany do szatni. Po siódmej minucie spotkania mecz przypominał trochę gierkę na orliku, na której spotkały się ósma i szósta klasa podstawówki. Kamerun grał na pół gwizdka, i choć ich zwycięstwo było pewnym scenariuszem, to nikt nie spodziewał się, że zdziesiątkowana przez COVID kadra Komorów sprawi im jakiekolwiek problemy. Ba! W samej pierwszej połowie pojawiło się kilka strzałów, przy których Andre Onana musiał się nieźle nagimnastykować. Zdecydowanie bardziej uwagę przykuwał jednak występ wspomnianego Alhadhura, który mimo kilku niezłych interwencji wyraźnie dawał po sobie znać, że nie jest nominalnym bramkarzem – momentami kompletnie zapominał, że może grać rękami, a przy golu Kamerunu na 2:0… schował ręce za plecy, pozwalając wykończyć Aboubakarowi sytuację sam na sam.
Niespodziewanie, w 81. minucie, gola kontaktowego dla Komorów zdobył Youssouf M’Changama. I to jakiego – wspaniały rzut wolny z około 30 metrów w samo okienko bramki, niedający golkiperowi Kamerunu absolutnie żadnych szans. Gospodarze w zupełnie niespodziewanych okolicznościach wpadli w tarapaty i załatwili sobie nerwową końcówkę, a przecież jeszcze chwilę przed golem M’Changamy Andre Onana musiał obronić bardzo groźny strzał El Fardou Bena.
Kamerun wygrał ten mecz 2:1, jednak Komory swoją grą wygrały coś więcej. Mimo występu w okrojonym składzie, z lewym obrońcą na bramce, a także gry w dziesiątkę od pierwszych minut spotkania, napędzili niezłego stracha gospodarzom, którzy od samego początku turnieju wymieniani byli wśród faworytów. Amir Abdou i jego zespół wrócili do kraju jako bohaterowie – to właśnie dzięki nim ten malutki archipelag przez kilka tygodni żył piłką nożną.
Mamo, możemy mieć Renarda w domu?
Gdy afrykański kibic słyszy coś o „geniuszu w białej koszuli”, skojarzenie może być tylko jedno – Herve Renard. Nie trzeba tłumaczyć, jak wyjątkowy wpływ miał Francuz na rozwój futbolu na Czarnym Lądzie. To właśnie po sukcesach w Zambii czy Wybrzeżu Kości Słoniowej zaczęły się pojawiać pierwsze legendy o wspaniałym „Białym Czarodzieju”. I nie chodziło tu bynajmniej tylko o kolor skóry, ale i o… ubiór.
„Wszystko zaczęło się w 2010 roku. Byłem trenerem Zambii, graliśmy w drugim meczu Pucharu Narodów Afryki przeciwko Kamerunowi. Miałem na sobie jasnoniebieską koszulę – przegraliśmy 2:3, więc w następnym meczu założyłem białą. Wygraliśmy i zajęliśmy pierwsze miejsce w grupie. Od tej pory noszę ją już na każdym meczu.”
Herve Renard
Dla jednych to głupi przesąd, dla innych – ciekawostka i znak rozpoznawczy. Nie każdy jednak wie, jak wiele podobieństw jest między Renardem, a Amirem Abdou. Komoryjczyk na większości meczów swojej drużyny również ubiera koszulę, tylko że… czarną. I co by nie mówić – ta też nieraz potrafiła mu przynieść szczęście.
Obecny selekcjoner Mauretanii to także niesamowity tytan pracy. W 2014 roku o zagadnienia taktyczne pytał swoich podopiecznych, którzy – w przeciwieństwie do niego – mieli wówczas jakiekolwiek obycie z profesjonalnym futbolem. Dziesięć lat później, to właśnie on uczy taktyki byłego mistrza kontynentu. Na boisku i poza nim. Konferencja prasowa po meczu Mauretanii z Angolą mówi sama za siebie – Abdou, spytany przez dziennikarza o przygotowania do starcia z Algierią, odpowiedział prosto i wyraźnie: „Powiedz Djamelowi Belmadiemu, żeby się przygotował.”
Dwa dni później Mauretania w znakomitym stylu pokonuje Algierię, pierwszy raz w historii zapewniając sobie awans do fazy pucharowej Pucharu Narodów Afryki.
Kurtyna.
Wstrząsnąć hierarchią – nowe życie w Mauretanii
Mauretania – państwo z liczbą mieszkańców skrajnie nieproporcjonalną do powierzchni, której znaczącą część zajmują pustynie. Ponadto ostatni kraj na świecie, który zniósł niewolnictwo. W futbolu nigdy im nie szło. Reprezentacja przez większość swojej historii błąkała się blisko dolnej granicy rankingu FIFA, a od 1995 roku przez niemal dwie dekady nie wygrała ani jednego meczu. W 2011 roku sięgnęli dna – 207. miejsce było ich najniższym w całej historii.
Kto by pomyślał, że właśnie tam uda się Amir Abdou zaraz po zakończeniu PNA w 2022 roku, i co więcej, że osiągnie tam jakiś sukces. W Komorach czuł się spełniony, więc rozpoczął pogoń za nowym wyzwaniem – a tak się składa, że w tej kwestii pomocną dłoń wyciągnął mu Ayman Yahya, prezes mauretańskiej federacji.
To nie była przypadkowa propozycja. Yahya to człowiek, który przez 13 lat zdołał zrewitalizować mauretański futbol praktycznie od zera. Z pomocą największej firmy telekomunikacyjnej w kraju odnowił infrastrukturę (niedawno przebudowany stadion narodowy mieści już ponad 40 tys. widzów), siedzibę federacji, a także wprowadził sprawnie działający system szkolenia. W 2019 i 2021 roku Mauretania awansowała na pierwsze dwa turnieje Pucharu Narodów Afryki w historii, organizowała też mistrzostwa kontynentu do lat dwudziestu. Wisienką na torcie miało być zatrudnienie odpowiedniego selekcjonera – a za takiego uznano właśnie Komoryjczyka, który przecież od kilku lat z sukcesami prowadził już lokalne Nouadhibou FC.
Nie można było wymarzyć sobie lepszej szansy na to, aby rozpocząć nowy rozdział w karierze. Amir Abdou zaczął budować reprezentację Mauretanii w ten sam sposób, w jaki budował Komory – mimo różnych przeciwności (kontrowersyjny walkower w meczu z DR Konga) udało mu się wyjść z bardzo trudnej grupy eliminacyjnej i awansować na PNA po raz trzeci w historii kraju. Później wziął się za naturalizację zawodników.
Do gry w narodowych barwach udało mu się przekonać gwiazdora ligi belgijskiej, Aboubakarego Koitę, a także Babacara Niasse, który w spotkaniu z Algierią wielokrotnie ratował drużynę swoimi interwencjami. Najważniejszą rolę w tym meczu odegrał jednak jego stary znajomy z klubowej piłki – Yali Dellahi. 26-latek przez 90 minut dowodził świetnie spisującą się linią defensywy, a także zdobył decydującą bramkę.
Mauretania – podobnie, jak Komory dwa lata wcześniej – awansowała do fazy pucharowej mimo dużych przeciwności. Już w meczach z Angolą i Burkina Faso prezentowali wysoki poziom, czego nie odzwierciedlały wyniki. O ćwierćfinał PNA zagrają z Republiką Zielonego Przylądka. To nie tylko realna szansa na kontynuację wspaniałej historii, ale i uczynienie dalszego kroku w stronę rozwoju futbolu kraju – a co za tym idzie, walka o miejsce na MŚ 2026, rozszerzonych o kolejne cztery miejsca dla Afryki.
Dodaj komentarz